Spis artykułów:
08 / 2002
Marzenna Kucińska - Dorosłe Dzieci Alkoholików
12 / 2002
Marzenna Kucińska - Zamrożeni ludzie
01 / 2003
Marzenna Kucińska - Dziecko w dżungli
02 / 2003
Marzenna Kucińska - Samotni z lęku
08 / 2006
Marzenna Kucińska - Krzywda, która tkwi głęboko
19 II 2008
Lubomira Szawdyn - Żeby się zechciało chcieć
07 IV 2008
Lubomira Szawdyn - Pije matka do córki
14 IV 2008
Jolanta Białek, Lubomira Szawdyn - Miesiąc bez picia i co dalej
28 IV 2008
Jolanta Białek, Lubomira Szawdyn - A kiedy tata wytrzeźwieje...
05 V 2008
Jolanta Białek, Lubomira Szawdyn - Uzależniony, uzależniona...
29 V 2008
Halina Ginowicz - Uzdrawianie z nałogu
05 VI 2008
Marzenna Kucińska - Gdy rodzic pije
10 VII 2008
Wiktor Osiatyński - Silna wola i inne bajki
08/2002
MARZENNA KUCIŃSKA - DOROSŁE DZIECI ALKOHOLIKÓW
Kim są? To dorośli, którzy wychowywali się w rodzinach nadużywających alkoholu.
Gdy byli dziećmi, musieli zbyt wcześnie dorosnąć. Są dorośli, a nadal w głębi siebie
pozostają dziećmi.
Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych (i nie tylko) szacuje,
że w Polsce żyje prawie 4 miliony dzieci, których rodzice nadużywają alkoholu, oraz
około 1,5 miliona dzieci alkoholików. Kiedy dorosną, część z nich zacznie pić, część
zwiąże się z osobami uzależnionymi, a pozostałe będą starannie unikać myślenia o
tym, co wydarzyło się w ich dzieciństwie. Z moich szacunków wynika, iż Dorosłe
Dzieci Alkoholików (DDA) stanowią około 40 proc. dorosłej populacji Polaków.
Doświadczenia wyniesione z rodziny alkoholowej mocno rzutują na bliskie kontakty
w życiu dorosłym. Prawie połowa z tych DDA, którzy zgłaszają się po poradę
psychologiczną, nie decyduje się na zalegalizowany związek, a jedna trzecia
zawieranych przez nich małżeństw kończy się rozwodem. To znacznie więcej niż
wśród ogółu Polaków. Dorosłe Dzieci Alkoholików boją się przede wszystkim
powtórzenia we własnym związku tego, co działo się w ich domu rodzinnym. Duża
część jest głęboko przekonana, że w małżeństwie można się tylko krzywdzić.
Bliskie związki to także relacje z własnymi dziećmi. DDA często mają kłopoty z
odnalezieniem się w roli rodzica. Wielu z nich rozpoczyna terapię właśnie z powodu
problemów ze swoimi dziećmi. Obawiają się, że je skrzywdzą, wnosząc do wychowania doświadczenia z domu. Czasem nie potrafią z nimi rozmawiać. Mają kłopot z właściwą oceną tego, czy problemy ich syna albo córki są „normalne”, czy też powinny być niepokojącym sygnałem. W niektórych DDA własne dzieci budzą agresję. Trudno im się powstrzymać przed krzykiem, groźbami czy uderzeniem.
Jednocześnie mają świadomość, że to nie dziecko zawiniło, że agresja bierze się
gdzieś z głębi ich samych. Szukają pomocy dla siebie, aby nie krzywdzić własnych
dzieci.
Wielu DDA nie decyduje się na to, żeby mieć dzieci (ponad połowa uczestniczących
w terapii), albo podejmuje taką decyzję późno, po trzydziestym roku życia. Gdzieś
głęboko tkwi w nich lęk, że dla ich syna czy córki życie okaże się równie okrutne, jak dla nich samych.
Część DDA rezygnuje z własnego życia osobistego, ponieważ przyjmują, że ich
podstawowym zadaniem życiowym jest opiekowanie się mamą albo tatą, a często
nawet czuwanie, by nawzajem nie zrobili sobie krzywdy. Niekoniecznie mieszkają z
rodzicami, a rodzice wcale nie są ludźmi schorowanymi ani bardzo starymi. Spotkać
można i takich DDA, którzy mają własne rodziny, ale każdy weekend, święta i
wakacje spędzają z rodzicami. Zdarzają się także rodziny, w których wszystkie
dorosłe, trzydziestoletnie czy czterdziestoletnie „dzieci” mieszkają z rodzicami.
W trakcie terapii okazuje się, że część DDA ma mocno zakodowane, choć rzadko
uświadamiane poczucie, że ich podstawową rolą życiową jest „być dobrym
dzieckiem”: „mąż (żona) to nie rodzina; rodzina to rodzice, dziecko, brat”. Odkrycie, że „być dobrą córką czy dobrym synem” jest znacznie ważniejsze niż „być dobrą żoną albo dobrym mężem”, zazwyczaj zmienia zupełnie porządek świata.
Szczególnie dotyczy to kobiet. Są zaskoczone, jak łatwo zaprzepaścić dom i rodzinę,
kiedy podstawowa odpowiedź na pytanie: „kim jestem?”, brzmi: „córką”.
Zwykle więź Dorosłych Dzieci Alkoholików z rodzicami jest bardzo silna, choć kontakty nie zawsze układają się dobrze. Najczęściej DDA skarżą się, że tak
naprawdę nie potrafią rozmawiać z matką czy z ojcem. Niechętnie jeżdżą do domu
rodzinnego, bo czują tam napięcie, niepokój i bezradność. Czasami mówią wręcz o
nienawiści do któregoś z rodziców. Przerażeniem napawa je myśl, że będą musiały z
nimi zamieszkać, kiedy staną się oni niedołężni.
Możemy wyróżnić kilka typów Dorosłych Dzieci Alkoholików: wyobcowani,
smutni, skrzywdzeni, uzależnieni, współuzależnieni, odnoszący sukcesy, z
poczuciem niższości.
Wyobcowani najczęściej nie zdają sobie sprawy, że to, co przeżyli w domu
rodzinnym, ma nadal wpływ na ich życie i samopoczucie. Po prostu uważają się za
innych, bardziej skomplikowanych lub poplątanych wewnętrznie. Zazdroszczą
innym słabszych napięć wewnętrznych, mniejszej liczby dylematów i konfliktów,
mniejszych wewnętrznych obciążeń, o wiele rzadziej pojawiającego się poczucia
smutku i osamotnienia. W sytuacjach społecznych bardzo silnie kontrolują się. Mają
poczucie, że ludzie z pewnością ich oceniają, i to niekorzystnie.
Wielu DDA leczy się z powodu depresji (to smutni). Biorą kolejne specyfiki, które nie przynoszą ulgi ani nie zmniejszają przygnębienia. Czasem przychodzą do
psychologa, szukając zrozumienia siebie i rozwiązania problemów, a także
potwierdzenia, że z nimi wszystko w porządku. Zwykle kończą na pierwszej
wizycie. Boją się ruszyć to, co jakoś przyschło, przycichło. Po co znów ma boleć? Ich wspomnienia pełne są doświadczeń utraty czegoś lub kogoś. Mówią o braku uwagi i
braku fizycznego bezpieczeństwa, o głodzie czy opuszczeniu. Dramaty i koszmary z
okresu dzieciństwa stają się w życiu dorosłym źródłem niewypowiedzianego bólu i
smutku, których nie ukoi tabletka.
Ale są również DDA uświadamiający sobie, jak bardzo zostali skrzywdzeni tym, co
działo się w domu, gdy byli dziećmi. Noszą w sobie żal, rozgoryczenie, złość, a
nawet nienawiść: najczęściej w stosunku do tego z rodziców, który pił, ale czasem
również wobec tego, który choć nie pił, także krzywdził. Pozostają w pozycji ofiary
nawet wtedy, gdy sprawcy już nie ma, lub też nie jest już w stanie nic złego zrobić.
Czują się pokrzywdzeni i przez pryzmat swojej krzywdy postrzegają świat i ludzi.
Istnieje także grupa takich DDA, którzy sami zaczęli pić nałogowo. Sięgnęli po
alkohol, bo na przykład próbowali poradzić sobie z trudnościami. Choć boleśnie
pamiętają dzieciństwo podporządkowane rytmom picia i niepicia, dorosłe życie
układają tak samo. Teraz to oni są najważniejsi, a życie rodzinne toczy się wokół ich picia i niepicia.
Niektóre Dorosłe Dzieci Alkoholików, przyzwyczajone w dzieciństwie do
zajmowania się innymi i pomagania najbliższym (matce, bo ma za dużo
obowiązków; ojcu, bo sam nie jest w stanie czegoś zrobić; rodzeństwu, bo jest
mniejsze lub bardziej nieporadne), wikłają się w związki z osobami, którymi trzeba
się opiekować (np. z osobami uzależnionymi, z głębokimi problemami). Życie z
partnerem, który nie wymaga opieki czy poświęcenia, uważają za nudne, zbyt
poukładane.
Wielu DDA pracuje na odpowiedzialnych, dobrze wynagradzanych stanowiskach i
odnosi sukcesy zawodowe. Potrafią jednak pracować równie efektywnie w zamian
za przysłowiowe dobre słowo. Zaskakująco dobrze rozwiązują trudne zadania w
sytuacji stresu i pod presją. Zwykle nie mają problemów z wywiązywaniem się ze
swoich obowiązków. Nie boją się trudnych zadań ani ryzyka. Są odpowiedzialni i
nie rezygnują łatwo. Dbają o potwierdzanie swoich kompetencji, ucząc się i
podejmując nowe wyzwania. W efekcie są zwykle bardzo dobrymi i mało
wymagającymi pracownikami. Świetnie też potrafią radzić sobie z publicznymi
prezentacjami – nikt nie widzi ich silnego napięcia czy lęku przed oceną. Ludzie
podziwiają często ich opanowanie i spokój zewnętrzny, nie zdając sobie sprawy z
tego, jak sprzeczne jest to, co widzą, z tym, co dzieje się „w środku” tych ludzi.
Poczucie niższości i niekompetencji towarzyszące Dorosłym Dzieciom Alkoholików
zazwyczaj odzywa się w kontakcie z innymi osobami. Składa się na nie kilka
czynników: kiepski obraz siebie wyniesiony z wczesnego dzieciństwa, brak dobrych
doświadczeń w bliskich relacjach z ludźmi i brak podstawowych umiejętności
interpersonalnych (rozmawianie, nawiązywanie bliskich kontaktów, rozwiązywanie
konfliktów czy nieporozumień). Rzadko za poczuciem niższości u DDA stoi brak
wykształcenia czy nieradzenie sobie w życiu. Ponad połowa osób zgłaszających się
na terapię ma wykształcenie średnie, a 40 proc. wyższe. Otoczenie najczęściej
postrzega Dorosłe Dzieci Alkoholików jako ludzi dobrze radzących sobie w życiu,
bez większych problemów.
12 / 2002
MARZENNA KUCIŃSKA - ZAMROŻENI LUDZIE
Większość Dorosłych Dzieci Alkoholików doświadcza problemów emocjonalnych.
Jedni leczą się z powodu nawracającej depresji, inni z powodu nerwicy. Są tacy,
którzy przychodzą do psychoterapeuty i mówią: "Nic nie czuję" lub "Mam kochającą
rodzinę i wszystko mi się dobrze układa, ale wciąż wraca do mnie to, co czułem w
domu: lęk, że to wszystko stracę, złość bez powodu. Nie rozumiem tego".
Timmen L. Cermak i Jacques Rutzky piszą ("Czas uzdrowić swoje życie", 1996):
"Uczucia same w sobie rzadko bywają źródłem problemów. Jest nim natomiast
niewłaściwy stosunek do uczuć, który powoduje, że traumatyczne przeżycia nie
przestają prześladować ludzi w ich dalszym życiu".
Dzieci, które wychowywały się w rodzinach, gdzie nadużywano alkoholu,
przechodzą swoisty trening w sposobach radzenia sobie z emocjami. Zdarza się, że
już we wczesnym okresie swojego życia narażone są na bardzo silne doświadczenia
emocjonalne, pomimo że ich mechanizmy obronne nie są jeszcze zbyt dojrzałe. Do
tych doświadczeń wywołujących ekstremalne emocje można zaliczyć między innymi
kłótnie (krzyki, bójki najbliższych i wyzwiska), zaniedbanie podstawowych potrzeb
fizycznych (np. głód, zimno, niezmieniane pieluszki) czy poczucie zagrożenia.
Dziecko w takich sytuacjach przeżywa mieszankę trudnych uczuć, takich jak lęk,
gniew i bezradność. Zwykle pozostaje z nimi samo, gdyż najbliższych nie ma lub są
sprawcami sytuacji wywołującej ten nieprzyjemny stan. Doświadcza poczucia
krzywdy, choć najczęściej nie uświadamia sobie tego. Dziecko radzi sobie z
przeżywanym stanem różnie, w zależności od temperamentu i stopnia dojrzałości
jego mechanizmów obronnych.
Zdaniem Jerzego Mellibrudy („Pułapka niewybaczonej krzywdy”, 1997), im
wcześniej w życiu dziecka miały miejsce takie doświadczenia, tym wyraźniejsze jest
ukształtowanie się jednego z dwóch sposobów obchodzenia się w emocjami:
zamrożenia lub nadwrażliwości emocjonalnej. Niektóre dzieci na silny krzyk czy
nagłe zagrożenie reagują zastygnięciem. Inne potrafią zamrozić reakcję emocjonalną, jakby jej nie było. W każdym razie na zewnątrz nie widać przeżywanego stanu. Takie dzieci szybko uczą się, że lepiej nic nie czuć, gdyż uczucia są bolesne i przeszkadzają w działaniu. Odcięcie emocji, zamrożenie ciała tak, by nie pojawiły się w zachowaniu żadne czytelne reakcje, ułatwia dziecku poradzenie sobie w sytuacji zagrażającej.
Inne dzieci, czując napięcie (a sytuacji wywołujących je jest w rodzinach
alkoholowych wiele), natychmiast wyrażają je na zewnątrz płaczem albo krzykiem.
Często są postrzegane jako nadpobudliwe lub nadwrażliwe emocjonalnie. Silne
napięcie może znajdować ujście w czynnościach kompulsywnych czy w innych
objawach nerwicowych. Czasem dzieci takie trafiają wcześnie do psychologa i mogą
być leczone z powodu silnej nerwicy.
Niektóre dzieci radzą sobie z trudnymi emocjami, zamieniając je na łatwiejsze do
przeżywania. Adam jest na przykład chronicznym złośnikiem – gdy czuje się
niepewnie, gdy bywa wystraszony albo zmęczony, natychmiast popada w złość.
Bogdana natomiast wszyscy postrzegają jako zalęknionego i niepewnego, ponieważ
strach to jedyna reakcja, jaką ujawnia. Dopiero na terapii każdy z nich odkrywa
bogactwo przeżywanych stanów. Manipulowanie doznawanymi uczuciami chroni
ich od przeżywania tego, czego nie chcą doświadczać.
Typowymi sposobami radzenia sobie przez dzieci z rodzin alkoholowych z
trudnymi emocjami są: zepchnięcie uczuć do podświadomości, pomniejszanie ich
lub zaprzeczanie, nierozpoznawanie ich (nienazywanie) i mylenie z myślami (np.
„Czuję, że nie chcecie ze mną rozmawiać i mnie nie lubicie”). A owe trudne emocje
to najczęściej wstyd, poczucie winy, gniew, smutek i strach.
Uczucia wstydu najsilniej doświadczają ludzie, którzy wychowywali się w rodzinach
zaburzonych w sposób widoczny dla otoczenia. Kiedy wszyscy widzieli pijanego
ojca i wiedzieli, z jakiej rodziny się pochodzi. Czasem takie osoby czują się
napiętnowane, skażone faktem, że ich rodzic pił. Dlatego tak trudno im, mimo
oczywistych faktów, nazwać swojego ojca alkoholikiem. Zastanawiają się: „Bo w
jakim świetle to mnie stawia?”.
Często dziecko alkoholików przeżywa także swoiste poczucie odpowiedzialności za
nałóg rodzica. Myśli, że ojciec pije, gdyż ono jest niegrzeczne, źle się uczy lub coś robi nie tak. Zdarza się, że tego typu zarzuty słyszy od bliskich, co wzmacnia
poczucie winy.
Kiedy DDA zaczynają przyglądać się swoim doświadczeniom z dzieciństwa, zwykle
pojawia się lęk: lęk przed wspomnieniami, lęk zapamiętany z groźnych sytuacji, lęk
przed tym, co odkryją o sobie. Ludzie różnią się poziomem lęku, ale dorośli, którzy
wychowywali się w rodzinach alkoholowych, noszą go w sobie dużo. Nie zawsze
jest on widoczny. Często bywa starannie ukrywany i pojawia się jedynie w bliskich
związkach. Może też być zamieniany na inne uczucie, na przykład złość, która daje
więcej energii i siły, pomaga radzić sobie z bezradnością. W dzieciństwie lęk był
niejednokrotnie podstawową informacją o zagrożeniu, pozwalającą go uniknąć.
Niestety w życiu dorosłym częściej pojawia się w postaci fobii, lęków przed
autorytetami i przełożonymi, co znacznie utrudnia dojrzałe funkcjonowanie.
Gniew jest naturalną reakcją na krzywdę naszych bliskich. Zatem kiedy DDA
uświadamia sobie własne krzywdy i zaniedbania, pojawiają się poczucie
niesprawiedliwości, bunt przeciwko temu, co kiedyś się stało, i różne odmiany
gniewu. Praca z uczuciem gniewu jest trudna. Ludzie, którzy wiedzą, co się dzieje,
gdy ktoś przeżywa negatywne emocje w sposób niekontrolowany, zwykle unikają
wszelkiej złości. Kojarzą ją z agresją i przemocą. Trudno im uwierzyć, że złość czy
gniew mogą wnosić cokolwiek konstruktywnego. I rzadko łączą swoją melancholię z
uczuciem, którego – jak twierdzą – nie czują.
Chyba wszystkie Dorosłe Dzieci Alkoholików znają uczucie zalegającego smutku.
Niewiele z nich leczy się jednak z powodu depresji. Smutek bezpowrotnej straty,
dziecięce rozżalenie, kiedy najchętniej schowałoby się pod kołdrą przed całym
światem, i poczucie osamotnienia – związane są z jakąś formą opuszczenia, której się doznało. Dziecko czuje się opuszczone, gdy ma niepełną rodzinę, ale także gdy
długo jest samo w domu albo gdy permanentnie nie ma nikogo, kto poświęciłby mu
czas i uwagę. Każdy z nas nosi wspomnienia, które wywołują w nim głęboki smutek.
DDA mają takich wspomnień dużo.
Wiele Dorosłych Dzieci Alkoholików wyraża przekonanie, że uczucia można w pełni
kontrolować. Przeświadczenie: wszystko albo nic (albo mam całkowitą kontrolę,
czyli to, co czuję, zależy jedynie od mojej woli, albo nie mam żadnej kontroli nad
swoimi emocjami) – jest jednak złudzeniem. Pełna samokontrola i brak samokontroli
w sferze uczuć to bieguny braku tych samych umiejętności: adekwatnego
korzystania z własnej sfery emocjonalnej. Możliwa jest oczywiście kontrola
świadomości i wyrażania uczuć. Ale nie można kontrolować pojawiania się uczuć.
Zwiększając świadomość tego, co się przeżywa, można to wyrazić albo nie – zgodnie
ze swoją wolą.
Efektem zmian w reakcjach emocjonalnych u dzieci z rodzin alkoholowych bywa
postawa obronna wobec życia i ludzi. Człowiek taki żyje w ciągłym napięciu, które
wiąże się z przekonaniem, że świat i ludzie są do niego wrogo nastawieni, a on nie
ma na to wpływu. Może tylko trwać w ciągłym oczekiwaniu na coś nieprzyjemnego,
co na pewno się wydarzy (np. atak, nieszczęście, agresja). Celem takiej osoby jest
przetrwanie. Trudno jej być otwartą i ufną. To oznacza dla niej bezradność i
wystawienie się na atak.
01/2003
MARZENNA KUCIŃSKA - DZIECKO W DŻUNGLI
Dorosłych Dzieci Alkoholików w zasadzie nie odbiega od normy, trudno mówić o
patologii czy trwałych zmianach. Czasami można nawet powiedzieć, iż DDA cechuje
wyjątkowa trzeźwość myślenia w sytuacjach stresowych i ekstremalnych.
Potrafią podejmować dobre decyzje i trafnie analizować sytuację, podczas gdy
innym przeszkadzają w tym silne napięcie lub emocje. Ta cecha myślenia DDA
ujawnia się zwłaszcza w sytuacjach konkretnych zadań i wyzwań życiowych, na
przykład w życiu zawodowym. Inaczej jest w sytuacjach społecznych, w myśleniu o
sobie albo o swojej relacji ze światem. W tych obszarach myślenie DDA cechuje
schematyczność i kompulsywność: przekonania i myśli ukształtowane na bazie
doświadczeń z dzieciństwa wracają w formie natrętnych myśli, kierując
zachowaniem dorosłego człowieka.
Sposoby postrzegania świata i siebie z trudem poddają się zmianie w wyniku
nabywania nowych doświadczeń – podobnie jak u osób po traumie, których myśli
dotyczące urazowego doświadczenia i przekonania ukształtowane pod jego
wpływem są bardzo odporne na zmianę. Prawdopodobnie ma to związek z pamięcią
autobiograficzną, leżącą u podstaw naszego myślenia o sobie, o innych i o świecie. W niej znajdują się pewne skrypty, czyli przekonania. Tworzą się one w wyniku
wielokrotnego zetknięcia się z taką samą sekwencją wydarzeń, co sprawia, że
sytuacja ta ulega uogólnieniu i myślimy, że jest typowa. Aby zrozumieć myślenie
charakterystyczne dla DDA, musimy poszukać odpowiedzi na pytanie, z jakimi
sekwencjami wydarzeń, sytuacji i relacji spotyka się dziecko w rodzinie, w której
nadużywa się alkoholu, co w wyniku tych doświadczeń staje się dla niego typowe.
Świat widziany oczami dziecka alkoholika jest niebezpieczny, bo nieprzewidywalny.
To, co wydarzy się w najbliższym otoczeniu, w dużym stopniu zależy od tego, czy
rodzic będzie pijany, czy też trzeźwy, i w jakim nastroju będzie drugi z opiekunów.
Nieprzewidywalność otoczenia najczęściej wiąże się dla dziecka z tzw. obiektami
społecznymi, czyli z ludźmi. Obiekty nieożywione, na przykład dom, meble,
zabawki bądź podwórko, mogą stać się symbolem stałości i trwania. Niestety, ta
stałość czasem również bywa niszczona. Podeptane w ferworze awantury zabawki,
zniszczone meble, konieczność kolejnej przeprowadzki lub brak swojego miejsca – to
często normalność dla dziecka z rodziny alkoholowej.
Nieprzewidywalności świata doświadczają nie tylko dzieci z rodzin alkoholowych,
w których występowała przemoc. Pojawia się ona także wtedy, gdy mamy do
czynienia z różnego rodzaju zaniedbaniami. Pamiętam rodzeństwo, które miało
jedne długie spodnie i parę ciepłych butów. Nosili je na zmianę. Często któreś z tych
dzieci nie pojawiało się w szkole, ponieważ drugie wyszło wcześniej i nie wróciło,
gdy nadeszła pora wyjścia drugiego. Koledzy śmiali się z rodzeństwa. Pewnie
niektórzy czytelnicy uznają ten przykład za ekstremalny. Ale dla mnie bulwersujące
było to, że u progu XXI wieku w ogóle zdarzyła się ta historia. Za to większość DDA
zna z własnego doświadczenia historie zawiedzionych nadziei i zburzenia porządku
dnia codziennego czy świąt, podobne do tej: „Niedzielny poranek. Leżę w łóżku i
myślę o tym, co dziś się wydarzy: zjemy śniadanie wspólnie, co zdarza się jedynie w
niedzielę, pójdziemy razem do kościoła – może spotkam tam kogoś znajomego i
umówię się na popołudnie. I nagle słyszę zza drzwi podniesiony głos matki; ojciec
jest jeszcze pijany po wczorajszym, a ona przywołuje go do porządku. Epitety: „ty
skur..., choć w niedzielę mógłbyś...”, „a co ty kur... sobie myślisz” – wciskają mnie
pod poduszkę. Pewnie słyszą je sąsiedzi. Nie pójdziemy do kościoła, chyba że ja
sama. Nie będzie wspólnego śniadania ani obiadu. Będzie całodzienna awantura
albo nabrzmiała cisza”.
Nieprzewidywalność świata powtarzająca się w doświadczeniu dziecka owocuje
ukształtowaniem się w jego wewnętrznych przekonaniach myśli typu: świat jest
wrogi; świat jest dżunglą, w której trudno przetrwać; świat jest tak urządzony, że nie
ma sensu nic planować, bo wszystkie plany zostają zburzone; muszę coś zrobić, by
on (ona) czuł się dobrze; muszę coś zrobić, by oni nie zrobili sobie krzywdy.
Dziecko, obserwując na co dzień relacje między rodzicami, a także ich relacje z
innymi, tworzy swoje podstawowe przekonania i skrypty życiowe dotyczące tego,
jak wyglądają relacje między ludźmi. Najczęściej rodziny alkoholowe są dość
zamknięte i rzadko utrzymują kontakty z kimkolwiek. Sąsiadów, kolegów z pracy i
dalszą rodzinę traktują jak obcych, obawiając się, że bliższe relacje z nimi ujawnią, iż
w rodzinie jest problem alkoholowy. Często dzieci są pouczane, by trzymały się z
daleka od obcych. Słyszą, jak rodzice mówią na przykład: „Ludzie krzywdzą”;
„Lepiej, żeby inni nie wiedzieli o nas zbyt dużo”. A przekazy i nastawienia tego typu
wyniesione z domu sprawiają, że dzieci alkoholików zachowują dystans wobec osób
spoza rodziny. Jeżeli żyją w małym środowisku i sąsiedzi czy znajomi mogą
zobaczyć pijanego rodzica albo usłyszeć awanturę, kontakty z nimi stają się
dodatkowym źródłem stresu: „Co odpowiem, jeśli zapyta mnie, czy to mój ojciec?”.
Dzieci alkoholików podczas spotkań z innymi często czują zażenowanie,
zawstydzenie bądź nieśmiałość. Uczucia te również oddalają je od innych ludzi,
podobnie jak braki w umiejętnościach interpersonalnych. Kiedy w dorosłości
wchodzą w nowe środowisko lub kogoś poznają, w głowie pojawiają im się myśli w
rodzaju: na pewno źle mnie ocenią; lepiej się zbytnio nie spoufalać; trzeba się mieć na baczności, bo ludzie manipulują i wykorzystują.
Rodzajem bliskich relacji są na przykład relacje między mężem i żoną, dzieckiem i
rodzicem czy rodzeństwem. Schematy tego, jak mają one wyglądać i jak je budować,
tworzymy na bazie dwóch źródeł związanych z rodziną pochodzenia: naszych
osobistych relacji z najbliższymi i obserwując ich wzajemne relacje. Dziecko
wychowujące się w rodzinie, w której alkohol jest codziennością, widzi, iż bliskości
między rodzicami nie ma lub pojawia się ona w sposób zaskakujący. Obserwując
matkę i ojca, zastanawia się: „Po co oni są ze sobą. Przecież męczą się razem”. Często w związkach alkoholowych nie istnieją pozytywne wzajemne uczucia, czułość czy przyjemność z bycia razem. Zamiast tego dużo jest wzajemnych pretensji, poczucia skrzywdzenia i różnych odmian złości. Jednak są także chwile, kiedy ku zaskoczeniu otoczenia pojawia się jakiś kształt bliskości. Na przykład wtedy, gdy matka mówi:
„Nie mogę się z nim rozwieść, bo go kocham”; gdy on przynosi jej kwiaty i
przeprasza za to, co się zdarzyło; gdy tworzą wspólny front: „My jesteśmy rodzicami
i masz robić tak, jak my każemy”. Bliskość w związkach z osobą uzależnioną zwykle
oznacza wzajemne krzywdzenie się oraz oscylowanie między bardzo dużą bliskością
i jej brakiem: nierozmawianie ze sobą tygodniami lub wielogodzinna kłótnia,
mówienie o miłości lub o nienawiści.
Często doświadczenie DDA mówi, że być blisko to być komuś potrzebnym. Bliskość
nie oznacza wówczas wzajemnej otwartości i zaufania, odpowiedzi na potrzeby obu
stron: „Ważna jest jedynie ta druga osoba, ja jestem ważny o tyle, o ile jestem jej
potrzebny”. Wiele Dorosłych Dzieci Alkoholików czerpie zadowolenie z pracy i z
rodziny, gdyż czują się tam potrzebne. Nie ma w tym oczywiście nic złego, ale warto
sobie czasem zadać pytanie: „Co ja mam z tych relacji poza tym, że czuję się
potrzebna?”. DDA nierzadko również myślą o bliskich relacjach na przykład tak:
„Bliskość nie jest czymś, co można zbudować. Jest czymś, co się zdarza. A to, czy się zdarzy, nie zależy ode mnie”; „Bliskość oznacza ranienie się i przekraczanie granic.
Jest zatem niebezpieczna”; „Kiedy się kocha, należy wszystko wybaczyć. Miłość
wszystko usprawiedliwia”.
Dziecko w rodzinie alkoholowej, próbując swoich sił, szybko przekonuje się, że jest
bezradne i słabe – zarówno wobec świata zewnętrznego, jak i wobec tego, co dzieje
się w domu. Doświadczenie bezradności może sprawić, iż będzie starało się
udowodnić wszystkim, jakie jest zaradne. Może również zaowocować syndromem
wyuczonej bezradności, gdy dziecko nawet nie próbuje podejmować wysiłków
adekwatnych do jego możliwości, ponieważ głęboko w nim tkwi przekonanie: „I tak
mi nie wyjdzie, nie jestem w stanie tego zrobić”. Na terapii często proszę Dorosłe
Dzieci Alkoholików o zebranie zdań na swój temat, które słyszeli w dzieciństwie.
Otrzymujemy wówczas niepokrywające się obrazy, odzwierciedlające raczej to,
jakimi ktoś chciał ich widzieć, a nie to, jacy byli. Obraz siebie DDA jest swoistym
kolażem: tekstów ważnych osób, roli, w jakiej funkcjonowało w rodzinie, i tego, jak
doświadczało siebie, będąc dzieckiem. Doświadczanie siebie to istotne spoiwo tego
kolażu, gdyż zawiera skrypty typu: jestem słaby; jestem samotny; jestem nieważny;
jestem bezsilny.
Na szczęście nie wszystkie głęboko ukryte, podświadome przekonania Dorosłych
Dzieci Alkoholików na swój temat są negatywne. Gdyby tak było, nie byliby w stanie
normalnie żyć. Jednak negatywna jest duża część owych przekonań, co sprawia, że
DDA opisują siebie raczej negatywnie, koncentrując się na swoich wadach, nie
wierząc w swoje siły i przymioty. Taki rodzaj myślenia o sobie wywołuje smutek,
przygnębienie, poczucie beznadziejności i zwątpienie we własne możliwości. W
różnych odmianach konstelację tych cech odnajduję u większości DDA zgłaszających się na terapię. Nie zawsze jest ona widoczna na pierwszy rzut oka, gdyż wielu z nich pokazuje światu maskę pewności siebie, zaradności i niezależności.
Podsumowując schematy poznawcze, jakie wytwarzają się w dziecku pod wpływem
różnorodnych doświadczeń związanych z dzieciństwem spędzonym w rodzinie
alkoholowej, można nakreślić obraz świata widziany oczami bezradnego,
osamotnionego i zaniedbanego dziecka: Świat jest groźny, nieprzyjazny, lub wręcz
wrogi. Ludzie są w nim nieobliczalni. Pod wpływem alkoholu bądź
nieopanowanych emocji krzywdzą i wykorzystują. Albo będąc słabymi, stają się
ofiarami innych. Bliskość z nimi jawi się jako coś pożądanego, ale także
zagrażającego, gdyż zawsze ktoś jest skrzywdzonym, a ktoś inny krzywdzącym.
Przed ludźmi i światem należy się zatem bronić. Jeśli nie potrafię obejść się bez
świata i ludzi, to znaczy, że jestem słaby, bezradny i podatny na skrzywdzenie.
Aż korci mnie, by przeciwstawiając się tej trudnej wizji, stworzyć inny obraz świata – widziany oczami dziecka, przy którym stoi silny i zaradny rodzic. Ten świat jest przyjazny, a dziecko czuje się bezpieczne. Ludzie zachowują się zawsze tak, jak powinni. żyją w zgodzie ze sobą i z innymi, szanują się wzajemnie i są gotowi nieść pomoc. Wiele dzieci alkoholików marzy o takim świecie. Wyobrażają sobie kochającą rodzinę, jaką mieliby, gdyby rodzic nie pił...
Zmiana schematów poznawczych i przekonań ukształtowanych przez dzieciństwo w
rodzinie alkoholowej jest niezbędna, gdyż nie są one adekwatne do doświadczania
świata w dorosłości. Zwykle bywają również źródłem głębokiego smutku i leżą u
podstaw strategii życiowych dopasowanych do nakreślonej wyżej wizji, która nie
przystaje do aktualnej rzeczywistości. Aby odnaleźć swoje własne skrypty w tej
sprawie, trzeba przeanalizować osobiste doświadczenia, relacje i wspomnienia.
Należy o tym pamiętać, ponieważ każdy z nas jest inny. A ja, pisząc o pewnych
wspólnych cechach myślenia DDA, dokonuję uogólnień, i co za tym idzie – wielu
uproszczeń. Ważne, by tej analizy nie dokonywać w samotności, jak kiedyś, gdy
byliśmy dziećmi...
02/2003
MARZENNA KUCIŃSKA - SAMOTNI Z LĘKU
Wśród Dorosłych Dzieci Alkoholików pragnienie bycia kochanym idzie często w
parze z lękiem przed odrzuceniem. Przeżywają oni dużo wewnętrznych obaw przed
zbliżeniem się do kogoś i przed założeniem rodziny.
Jedna z osób sformułowała to tak: "Spotykałam się z mężczyzną. Nie chciałam się
zakochać, a jednocześnie pragnęłam mieć kogoś na całe życie. Bałam się. Byłam
rozbita, rozdwojona. Nie pamiętam, co myślałam o sobie, ale chyba nie najlepiej. Nie
wiedziałam, co robić. W końcu po paru spotkaniach zerwałam. To było ponad moje
siły".
Moi pacjenci często boją się powtórzenia we własnym związku tego, co działo się w
ich domach rodzinnych, w których niepijący partner miał obowiązków za dwoje, a w
zamian otrzymywał awantury i wyzwiska. W efekcie takich doświadczeń DDA pełni
są wątpliwości, czy warto ryzykować zawarcie małżeństwa: „Mój partner daje mi
oparcie, w dodatku chce, abym za niego wyszła. A ja nie wiem, czego chcę: boję się,
że go stracę, i boję się za niego wyjść. Skąd mogę wiedzieć, że wszystko będzie
dobrze? Najgorsze jest to, że nie potrafię podjąć żadnej decyzji – ani o skończeniu
tego związku, ani o małżeństwie”.
Niemal wszystkie Dorosłe Dzieci Alkoholików noszą w sobie głęboko ukryte
przekonanie, że w małżeństwie można się tylko krzywdzić. Trudno im się zbliżyć do
innych osób, gdyż w ich doświadczeniu bliskość jest zagrażająca. Z kolei jej brak i
uporczywe utrzymywanie dystansu sprawiają, że małżeństwo często nie daje im
satysfakcji.
Niektórzy DDA są przekonani, że związek rodziców nie był udany, bo „matka nie
umiała sobie z nim radzić”. Jeśli wierzą również, że sami lepiej potrafiliby ułożyć
sobie życie z alkoholikiem, to stąd prosta droga do wchodzenia w tzw. trudne
związki, zwykle z partnerami uzależnionymi. Wielu DDA trwa w związkach, które
są dla nich źródłem cierpienia. Ich partnerami bywają alkoholicy, nałogowi
hazardziści, ludzie notorycznie niewierni itd. Zdarzyło mi się na przykład spotkać
osoby, które żyły od lat w związku heteroseksualnym z homoseksualistami i nie
zdawały sobie z tego sprawy. Siebie winiły za to, że „coś się między nami nie
układa”.
Niektórzy z moich pacjentów zdają sobie sprawę, że rozpoczęcie terapii
prawdopodobnie zmieni ich spojrzenie na własne małżeństwo. Ci, którym zależy na
związku, zwykle otwarcie mówią o swoich obawach, a później potrafią wykorzystać
to nowe spojrzenie do uzdrowienia relacji. Gorzej z tymi, którzy tkwią w
przekonaniu, że ich małżeństwa są bardzo dobre i że nic nie jest w stanie im
zaszkodzić. Niemal za każdym razem po kilku tygodniach terapii zauważają, jak
fałszywy był to obraz. Zaczynają dostrzegać to, co się wokół nich dzieje. Przekonują
się na przykład, że partnerzy od dawna mają kogoś innego albo w jakiś sposób (np.
finansowo lub emocjonalnie) wykorzystują ich.
Dorosłe Dzieci Alkoholików chyba nieco częściej niż inni nieadekwatnie postrzegają
swoich partnerów. Jeśli ich idealizują, wówczas nie widzą wad albo
usprawiedliwiają je (podobnie jak niegdyś ich matki usprawiedliwiały ojców: „Pije,
ale przecież kocha mnie i dzieci”). Natomiast gdy deprecjonują partnerów, widzą w
nich same wady. Ku temu skłaniają się osoby, które od dłuższego czasu doznają od
towarzyszy życia krzywdy lub zaniedbania i straciły nadzieję na zmianę tych relacji,
ale nie potrafią bądź nie chcą zrezygnować ze związku.
DDA często nie potrafią (to wpływ sytuacji w domach rodzinnych) nawiązywać
pierwszego kontaktu z innymi, mówić o sobie i o swoich potrzebach, znaleźć
kompromisu między tym, czego chcą oni, a tym, czego pragną ich partnerzy. Nie
potrafią także słuchać i mówić tak, by się porozumieć, rozwiązywać trudnych
sytuacji, radzić sobie z emocjami itd. Nieumiejętność wyrażenia tego, co się czuje,
może doprowadzić do niedomówień, z których wyrastają wzajemne urazy, żale i
pretensje. Ożywa wówczas dobrze znane z dzieciństwa poczucie krzywdy: „Ludzie
są podli, skrzywdzą mnie, jeśli tylko pozwolę im być zbyt blisko”, a także
przekonanie, że za wszelką cenę nie wolno ulec.
Aby uniknąć takich sytuacji, DDA muszą nauczyć się tego wszystkiego, czego
zwykle uczą się dzieci: wyrażania potrzeb, nazywania uczuć, rozmawiania i
słuchania, nawiązywania pierwszego kontaktu. Zwykle z takimi umiejętnościami
wchodzimy w pierwsze nastoletnie związki. Wtedy przychodzi czas na rozwijanie
tych doświadczeń w relacjach z inną płcią. Gdy stworzymy pierwszy stały związek,
wówczas odkrywamy i uczymy się umiejętności ważnych dla utrzymania i
pogłębiania związku. Myślę tutaj o okazywaniu wzajemnej czułości i akceptacji,
trosce o partnera, empatycznym rozumieniu go i wzajemnym wspieraniu się.
Czy jestem w stanie stworzyć zdrowy związek, mimo iż jestem DDA? – to jedno z
częstych pytań, jakie słyszę, gdy w czasie terapii zaczynają się rozmowy o
związkach. Kryje się za nim obawa przed brakiem zdolności do kochania i bycia
kochanym. Przyczynami trudności Dorosłych Dzieci Alkoholików w związkach nie
są jednak ograniczenia ich potencjału, ale brak pewnego rodzaju ważnych
doświadczeń, niezbędnych do nauczenia się, co to znaczy bliskość, na czym polega
budowanie związku i jak go utrzymać. Oznacza to, że DDA są w pełni zdolni do
miłości, lecz muszą w sobie tę zdolność dostrzec i rozwinąć ją. Droga do tego
wiedzie poprzez nauczenie się, jak akceptować siebie.
Przed laty Zofia Milska-Wrzosińska zwróciła uwagę, że stworzenie dobrego związku
jest jednym z kilku najważniejszych, ale i najtrudniejszych zadań życiowych
człowieka. Z pewnością łatwiej je zrealizować tym, którzy wychowywali się, patrząc
na dobre związki swoich rodziców – ale zawsze jest to trudne. DDA nie są tutaj
wyjątkiem.
08 / 2006
MARZENNA KUCIŃSKA - KRZYWDA, KTÓRA TKWI GŁĘBOKO
Dzieci Dorosłych Alkoholików często noszą w sobie poczucie krzywdy, choć zwykle
nie bardzo nawet zdają sobie z tego sprawę. Gdy pełni niepewności przychodzą
pierwszy raz do mnie i opowiadają o swoim dzieciństwie, zaczynają im płynąć łzy.
Powtarzają jak mantrę: "Nie rozumiem, rodzice mnie kochali i ja ich też". Te łzy są
wyrazem tkwiącego w nich bólu, związanego z relacjami, o których opowiadają.
Upewniają mnie jako terapeutkę, że tkwi w nich cierń krzywdy, którym warto się
zająć w terapii, by już więcej nie bolało, nie wywoływało lęku, nie obezwładniało, nie
odbierało sił.
Partnerzy DDA także dostrzegają u nich przeżywanie krzywdy wciąż od nowa:
„Kolejny raz opowiada swoje historie, obwinia wszystkich i wszystko za nieudane
dzieciństwo, młodość oraz obecne niepowodzenia”. Same DDA rzadko zdają sobie z
tego sprawę; mówią raczej o tzw. dołkach, czyli chwilach, w których bez powodu
chce im się płakać, w których czują się tak, jakby cały świat chciał je skrzywdzić.
Zwykle próbują ratować się same, mówiąc sobie: „Przestań się wreszcie mazać” czy
„Nie histeryzuj”.
Poczucie krzywdy rodzi się w człowieku, kiedy – jak pisze prof. Jerzy Mellibruda w
artykule „Pułapka nieprzebaczonej krzywdy” – doświadcza czegoś, co sprawia mu
cierpienie, co uważa za niesprawiedliwe czy nieuzasadnione, ale nic nie może zrobić.
Takie połączenie cierpienia, bezradności i złamania ważnych zasad tworzy poczucie
skrzywdzenia. Niemal każdy z nas doświadczył go, kiedy jako dziecko przewrócił
się i obtarł sobie kolano. Dziecko żyje w przeświadczeniu, że jego ciało jest
nienaruszalną całością i kiedy ta całość zostaje zburzona, zaczyna się bać, bo coś jest nie tak, a ono nie umie sobie z tym poradzić. Płacze więc i poszukuje najbliższej mu osoby, by przywróciła zburzony porządek. W takich sytuacjach matka stara się
zmniejszyć lęk dziecka („Nic się nie bój, dusza tędy nie wyleci”) i prosi je, by
opowiedziało, co się stało. Potem sama tłumaczy, co się wydarzyło i co się wydarzy
(„Zaraz przestanie lecieć krew, a potem się zagoi”), pokazuje także dziecku, jak samo może sobie poradzić (przemyć ranę, nakleić plaster). Ze wsparcia i pomocy bliskich korzystamy także później, gdy musimy sobie radzić z ranami psychicznymi.
Dzieci, które z różnych powodów muszą wychowywać się same, większość zranień
przeżywają w samotności. Utrwala się w nich lęk, bo coś ważnego zostało naruszone, a one nie potrafią tego naprawić. Utrwala się też w nich cierpienie, bowiem nie mają się komu wyżalić, opowiedzieć o doznanym nieszczęściu, muszą więc zachować je dla siebie. Wokół takich tajemnic kumuluje się napięcie, zbierają się niewypowiedziane słowa, niewypłakane łzy, strach i gniew.
Jedna z Czytelniczek napisała: „Najpierw nie miałam dzieciństwa. [...] Potem było
trudne dojrzewanie. [...] Nigdy nie zaznałam prawdziwej miłości. Nie wiem, co to
znaczy normalny dom z gorącym obiadem na czas. Z drugim śniadaniem
szykowanym przez mamę do szkoły. Od kiedy pamiętam, byłam pozostawiana sama
sobie, od kiedy pamiętam, wymagano ode mnie dojrzałości ponad mój wiek”. Często
kiedy w rodzinie alkoholowej skrzywdzone dziecko płacze, słyszy zdania typu: „Nie
rozczulaj się nad sobą”. Oczekiwanie dojrzałości od dziecka jest często
oczekiwaniem, że nie będzie okazywało swoich potrzeb. A przecież gdy doznało
krzywdy, szczególnie potrzebuje pocieszenia i opieki.
DDA szukają pocieszenia w różny sposób: w książkach, w szkole, w sporcie, w
jedzeniu, ale także w używkach, w przedwcześnie zakładanych związkach, w
pocieszaniu bliskich, którzy wydają się być bardziej skrzywdzeni od nich. Córka
alkoholika tak opisuje doświadczenia z dzieciństwa: „Pamiętam ojca, który wracał z
pracy pijany. Czasami potulnie szedł spać, ale częściej były awantury – krzyczał,
wyzywał mamę i wszystkich dookoła. Nie używał przemocy fizycznej, chociaż
często tym groził. Ojca uspokajałam ja lub mój młodszy brat. Tymczasem mama
siedziała płacząc w moim pokoju i ją też musieliśmy pocieszać. Czasami dochodziło
do tego, że ojciec chciał mamie coś zrobić: uderzyć w twarz czy poszarpać. Wtedy
stawaliśmy między nimi i trzymając ich ręce, wręcz prosiliśmy, by się uspokoili.
Dwoje małych bezbronnych dzieci potrzebujących miłości, wsparcia, poczucia
bezpieczeństwa, odpowiedzialnych za swoich rodziców. [...] Dla mnie najgorsze było
napięcie przed przyjściem ojca. Każde z nas wiedziało, że skoro nie wrócił z pracy, to
pewnie przyjdzie pod wpływem alkoholu, ale o tym się nie mówiło. [...] Aktualnie
ojciec nie pije [...]. W domu między nami wyczuwalne jest ogromne napięcie, żal,
złość, poczucie krzywdy. Nadal o tym nie rozmawiamy, w ogóle mało ze sobą
rozmawiamy”.
To nie jest w porządku, że małe dziecko musi uspokajać dorosłego, rozzłoszczonego
mężczyznę. Ono ma prawo czuć się bezpieczne za plecami dorosłych, a w takiej
sytuacji to oni odbierają mu beztroskę, prawo do zabawy, radości, a w zamian
obarczają odpowiedzialnością za swoje problemy. Skrzywdzone dzieci często przez
całe lata oczekują na to, że ktoś w końcu powie: „Przepraszam, nie wiedziałem, jak
bardzo cię krzywdziłem”.
Bo jeśli ktoś skrzywdził nas słowem (kiedy wyzywał czy przeklinał), uczynkiem
(kiedy szarpał lub bił) czy zaniedbaniem (kiedy zostawiał w trudnych sytuacjach), to
krzywda ta kładzie się cieniem na naszej relacji z nim. Trudno nam z takim
człowiekiem rozmawiać, trudno być blisko. Czekamy, że ten, kto skrzywdził,
weźmie na siebie trud odbudowy porządku, który naruszył: przeprosi za wyzwiska,
odda to, co zabrał bezprawnie, czy obieca, że już nigdy więcej
nie będzie ranił.
Jeśli nosimy w sobie poczucie krzywdy, to zwykle kiedy pomyślimy o krzywdzicielu, uczucia powracają z taką siłą, jakby wszystko stało się przed momentem. Często jest to trudne do rozdzielenia kłębowisko emocji i myśli, pozytywnych i negatywnych, dotyczących kogoś dla nas ważnego, od kogo oczekujemy miłości, wsparcia i opieki, których jednak nie dostaliśmy albo doświadczyliśmy w niewystarczającym stopniu.
Dziecko wiele razy krzywdzone lub ranione stara się na różne sposoby bronić przed
poczuciem krzywdy albo przynajmniej zrobić coś z jego przeżywaniem. Bardzo
plastycznie zjawisko to opisuje Jerzy Mellibruda. Porównuje on bliznę pozostającą
po ranie po skrzywdzeniu do blizny po ranie spowodowanej oparzeniem. Blizna
może być nadwrażliwa albo zupełnie nieczuła. Podobnie dzieci alkoholików, które
doznały wielu krzywd – mogą być albo nadwrażliwe, albo zupełnie nieczułe
emocjonalnie.
Osoby nadwrażliwe często przeżywają lek, cierpienie, smutek w sytuacjach, które nie
powinny być źródłem aż tak silnych emocji. Z kolei inni zamrażają swoje emocje,
sprawiając na otoczeniu wrażenie nieczułych, chodzących robotów, kierujących się
jedynie chłodną kalkulacją. Tak jak Ela N., która napisała: „Serce pękało nie raz, ale trzeba iść dalej. [...] wiem jedno – nie dam się skrzywdzić”.
Poczucie zburzonego porządku, naruszenia ważnych zasad życiowych, może
poprowadzić DDA w dwóch odmiennych kierunkach: nadmiernego przywiązania
do porządku lub jego zupełnego negowania. W pierwszym przypadku DDA – pod
wpływem doznanych krzywd – zaczynają stosować bardzo uproszczony sposób
porządkowania świata: na czarne i białe, dobre i złe, swoich i obcych. W drugim
przypadku życie nie ma dla DDA żadnego porządku, a wszystko jest względne.
Prawa, wartości są kwestią umowną i w każdej chwili mogą zostać podważone.
Światem rządzi chaos i niczego nie można być pewnym.
Z poczuciem bezradności DDA radzą sobie na dwa sposoby: nie próbują nic
zmieniać, bo „przecież i tak się nie uda” albo próbują sobie poradzić w każdej
sytuacji, jakby nie istniały żadne ograniczenia: „Nie ma dla mnie rzeczy
niemożliwych”.
Dziecko zostawione samo sobie w sytuacji, która je przerosła, pozbawiła czegoś
ważnego, pozostawiła w cierpieniu, musi w jakiś sposób przetrawić to
doświadczenie. Robi to, wykorzystując dostępne mu, adekwatne do jego wieku
umiejętności. Tworzy zatem swój własny porządek, przez pryzmat którego
spostrzega to, co mu się przytrafiło, jako coś zupełnie normalnego albo
nienormalnego. Jeśli uzna za normalne to, że bliscy sprawiają cierpienie, że łamią
wszelkie reguły, że nic nie jest pewne i że nie można na nikogo liczyć, to nie będzie nikomu ani niczemu ufać, nie będzie zbliżać się do innych, natomiast będzie
reagować ostro na wszystko, co potraktuje jako potencjalne zagrożenie. Takie osoby
są zamknięte w sobie, milczące, starają się bezpiecznie dopasować do tych, których
uznają za silniejszych, lepiej dostosowanych. Zwykle własne siły i zdolności
wykorzystują nie dla własnych potrzeb, ale po to, by pomóc osobom, które uznają za
ważne dla siebie.
Ale DDA mogą także uznać, iż to, co je spotkało, jest nienormalnym wyjątkiem od
panujących reguł i zasad. Wówczas starają się jasno określić własne normy
normalności, żeby w przyszłości uniknąć tego, kto lub co je krzywdzi. Normy te
mogą być bardzo różne. Wynikają zwykle z cechy, która kojarzy się z osobą
krzywdziciela (np. był mężczyzną, więc mężczyźni są źli). Osoby sztywno dzielące
świat na dobro i zło zwykle starają się walczyć z tym, co uznają za złe i są bardzo
lojalni wobec tych, których uznają za swoich.
Niektórzy z DDA poruszają się z jednej skrajności w drugą: w pewnych sytuacjach są
zasadniczy i stosują uproszczony podział świata, w innych zaś wpadają w chaos,
szukając uporczywie kogoś, kto ich przez niego przeprowadzi. Brakuje im
elastyczności, umiejętności adekwatnego postrzegania świata i ludzi. Dorosłe Dzieci
Alkoholików mogą przestać się bać ludzi, bo potrafią się już nie dać nikomu
skrzywdzić. Nie muszą nerwowo reagować na każde potencjalne zagrożenie, bo są
w stanie adekwatnie oceniać ludzi i ich intencje. Ale aby posiąść tę umiejętność i
umieć z niej korzystać, muszą rozwiązać nierozwiązane sprawy z przeszłości. Do
tego czasu duchy tych, którzy ich kiedyś skrzywdzili będą zasłaniać im bliskich i
przyjaznych ludzi z dzisiejszego życia. A jeśli to wspomnienia i duchy z okresu
dzieciństwa, DDA będą przeżywali dzisiejsze relacje z perspektywy skrzywdzonego
rozżalonego dziecka.
Aby uporać się z długoletnim poczuciem krzywdy, należy pozwolić sobie na
przeżycie uczuć z nim związanych. „Zdrowienie rozpoczyna się z chwilą, kiedy
przestajemy robić rzeczy, które powstrzymują nasz smutek” – napisali Timmen
Cermak i Jacques Rutzky w książce „Czas uzdrowić swoje życie”. Smutek to uczucie,
które pozwala nam pogodzić się ze stratą. Musimy też pozwolić sobie na przeżycie
gniewu, który zwykle czujemy w stosunku do tego, kto nas skrzywdził. Gniew daje
nam siłę, by przywrócić zburzony porządek, podjąć walkę o naruszoną wartość.
Musimy także zgodzić się na ponowne przeżycie cierpienia i bólu, które wynikają z
naszego zranienia. I aby to wszystko przeżyć, musimy też zmierzyć się z lękiem:
przed cierpieniem, przed krzywdzicielem i przed tym sobą, którego odkryjemy,
kiedy poczujemy się zranieni.
Pamiętajmy, że człowiek zraniony potrzebuje wsparcia drugiej osoby. Przeżywanie
zranienia w samotności staje się zwykle niepotrzebnym powtórzeniem
traumatycznego doświadczenia. Jeśli chcesz spotkać się ze swoimi wewnętrznymi
zranieniami, znajdź ludzi, których wsparcia możesz być pewny, którzy nie przerażą
się twojego cierpienia, twojej złości, głębokiego smutku i lęku. Niełatwo towarzyszyć komuś, kto doznał wielu zranień i rozczarowań, dlatego zachęcam, by korzystać z profesjonalnej pomocy grupowej i indywidualnej. DDA, które podjęły trud uporania się ze śladami krzywd, jakie w nich pozostały, mówią o pozbyciu się ciężaru i zmianie relacji z tymi, którzy je kiedyś skrzywdzili. Czują wewnętrzną energię, uwolnioną od dawnych spraw, a ich emocje są adekwatne do dzisiejszych relacji i sytuacji.
19 luty 2008
LUBOMIRA SZAWDYN - ŻEBY SIĘ ZECHCIAŁO CHCIEĆ
Siła woli czy siła charakteru nie pomogą wyjść z nałogu i wytrwać w abstynencji. Do
tego potrzebna jest motywacja i choćby odrobina wiary w siebie.
Jest takie powszechne przekonanie, że wyjście z nałogu – picia, narkotyków czy
hazardu – wymaga nie tylko ogromnej siły, ale i tę siłę daje. Co więcej, wielu z tych, którzy przestali pić czy ćpać, jest przekonanych, że zostali obdarzeni jakąś
nadzwyczajną siłą. O jaką zatem siłę chodzi? Czy o tę potrzebną do tego, aby nie
wrócić do picia bądź do narkotyków? A przede wszystkim – czy poczucie takiej siły
nie jest złudzeniem, mogącym mieć fatalne skutki?
Jedno można powiedzieć na pewno: jeśli ktoś stwierdza, że jest silny, bo wyszedł z
nałogu, to daje niechybny znak, że prędzej czy później – raczej prędzej – nastąpi jego spektakularny powrót, ze wszystkimi, możliwie przykrymi konsekwencjami. Tak
mówi teoria, poparta solidną, bardzo długą praktyką i doświadczeniami
Anonimowych Alkoholików.
O co więc chodzi? Najlepiej zacząć od początku. Dla naszych rozważań siła jako taka, czyli charakteru lub woli, jest pojęciem pustym. Nic nie znaczy. Lepszym będzie określenie „silna wola”, rozumiane jednakże jako ekspresja motywacji i chęci. Silna wola może objawiać się poprzez upór i/lub konsekwencję w działaniu. Czy jednak ma ona jakieś znaczenie dla wychodzenia z nałogu?
Do wyjścia z nałogu potrzebna jest przede wszystkim motywacja. Towarzyszyć jej
musi chociaż cień wiary w siebie – ale nie utożsamiajmy tego z siłą! I to są już
warunki do podejmowania decyzji i konkretnych działań. Działań, do których nikt
osoby uzależnionej nie jest w stanie zmusić. Ona sama musi do nich dojrzeć i chcieć
je podjąć, aby zmienić swoje dotychczasowe życie na życie w trzeźwości, bez
stosowania „podpórek”, takich jak alkohol czy narkotyki.
W przypadku nałogów psychoterapeuta ma przede wszystkim pomóc pacjentowi w
uświadomieniu sobie, że jest człowiekiem chorym. Bo uzależnienie jest chorobą –
chorobą o złożonej i wielostopniowej etiologii! Można „iść w zaparte” i nie pić lub
nie grać hazardowo. To jednak nie znaczy, że choroba znikła. Ona wciąż istnieje
mimo fizycznego braku na przykład alkoholu czy narkotyku. Co bardzo ważne,
również otoczenie nałogowca musi sobie uświadomić, że ma do czynienia z
człowiekiem chorym. Pewien terapeuta w trakcie spotkań z rodziną, która była
bezradna w konfrontacji z uzależnieniem, wręczył wszystkim jej członkom
ostemplowane i podpisane przez siebie zobowiązanie, że nie będzie „chorować na
grypę w ciągu najbliższych dwóch lat”. Szok wywołany kawałkiem papieru
podpisanym przez osobę, która nie wyglądała na wariata, ułatwił tym ludziom
zrozumienie, że silna wola nie ma w ich przypadku nic do rzeczy – ona nie pomoże
wyzdrowieć.
Niestety, nawet dwa lata może zająć otoczeniu człowieka uzależnionego
zrozumienie takiej prawdy: „Alkoholizm jest chorobą, w której najmniej ważne jest
to, że on pije, bije i kradnie”. Picie i bicie są tylko zasłoną skutecznie przysłaniającą prawdziwe tło choroby, czyli – między innymi – niemożność zobaczenia
prawdziwego samego siebie w istniejącej rzeczywistości. Rodzina, jeśli nie jest
równolegle w terapii, ma ogromne trudności w zaakceptowaniu niepicia „swojego
alkoholika”. Wiele razy zdarzało mi się słyszeć: „On nie pije już dwa lata, ale...” – i tu następowała wykrztuszana przez łzy wyliczanka, z której wynikało, że choć nie ma picia i bicia, to właściwie nic się w domu/rodzinie nie zmieniło. Wspólny dach i podłoga, ale dwoje obcych sobie ludzi. Terapia rodzin jest niezbędna w
uzależnieniach. Pierwsi odkryli to zresztą członkowie ruchu AA jeszcze w latach 30.
ubiegłego wieku. Adaptacja do zmienionych warunków życia wymaga około dwóch
lat terapii. I jest to czas potrzebny rodzinie, która naprawdę angażuje się w pracę nad sobą.
Objawy uzależnienia – bicie, wyzwiska, wynoszenie z domu co cenniejszych
przedmiotów – są z reguły najbardziej dotkliwe dla najbliższego otoczenia człowieka
uzależnionego. Nie bez znaczenia jest również to, że zachowania osób uzależnionych uruchamiają w nas pewne mechanizmy ksenofobicznej proweniencji, których większość z nas świadomie u siebie nie dostrzega – więc i nie kontroluje. Rzecz zasadza się na tym, że człowiek na przykład nietrzeźwy ma na tyle zaburzoną
koordynację ruchów, że zaczynamy go postrzegać – nawet nie zdając sobie z tego
sprawy – jako „obcego”, a w takiej sytuacji nasz odziedziczony po przodkach
instynkt nakazuje wybranie jednej z dwóch strategii: walki lub ucieczki. Wiadomo,
walka z chorobą jest przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie; ucieczkę
zaś można porównać do zmagań z bumerangiem. Krótko mówiąc: nie tędy droga.
Do trwania, do życia w trzeźwości (nie mylić z abstynencją!) potrzebne są więc
motywacja i chęć. Nie jest potrzebna do tego żadna siła, a najmniej już „siła woli”. W
większości programów samopomocowych dla ludzi uzależnionych już pierwszy
krok zawiera stwierdzenie: „Uznałem, że jestem bezsilny wobec alkoholu
(narkotyków itd.)”. W kolejnych krokach mówi się o zawierzeniu sile wyższej, lecz
nie naszej własnej! Analogiczne są programy dla osób współuzależnionych.
Potwierdzona dziesiątkami lat doświadczeń skuteczność tych programów explicite
eliminuje pojęcie siły w odniesieniu do choroby.
Przekonanie o istnieniu „siły po wyjściu z nałogu” wynika więc z nieznajomości
złożonego problemu, no i z pewnego bałaganu semantycznego w języku, którym się
na co dzień porozumiewamy. Jednak uznawanie takich iluzji niesie ze sobą pewne
korzyści. Najważniejsza z nich to ominięcie jednego z najpoważniejszych wyzwań w
naszym życiu – stanięcia twarzą w twarz z samym sobą. Trzeba jednak powiedzieć,
że wcześniej czy później i tak dojdzie do tej konfrontacji – korzyść jest więc
krótkotrwała i pozorna. A jak uniknąć tych „iluzji”? Cóż, potrzeba motywacji, chęci i pewnie trochę odwagi – lecz nie „silnej woli”.
07 kwiecień 2008
LUBOMIRA SZAWDYN - PIJE MATKA DO CÓRKI
Córki alkoholiczek czują się na przemian – w rytm matczynych ciągów
alkoholowych - bezwartościowościowe lub wyjątkowe. Ten proces powoduje, że nie
mają pojęcia, jakie naprawdę są: czy beznadziejne i głupie, brzydkie i niedobre, czy
odwrotnie - genialne, piękne i wspaniałe? A potem zwykle przejmują "styl" życia
matki.
Zaproszenie do napisania artykułu na temat „Matki alkoholiczki i ich córki”
wzbudziło we mnie wiele bolesnych wspomnień, pojawiły mi się przed oczami
bardzo dramatyczne obrazy sytuacji i zdarzeń.... Przecież uczyłam się pomagać
ludziom z problemem alkoholowym w bliskim z nimi kontakcie. Prawie u nich
pomieszkiwałam, a więc towarzyszyłam procesom zaburzeń życia rodzinnego dzień
po dniu, w wielu, wielu domach. Zawsze byłam tam potrzebnym lekarzem,
powiernicą, siostrą i nadzieją. Zwykle lekarza – do pijącej matki – zapraszał ktoś
życzliwy: sąsiadka, koleżanka, pracownik socjalny, nauczycielka, katechetka,
spowiednik lub kurator sądowy. Rzadziej aktualny mąż lub przyjaciel. A jeszcze
rzadziej jej macierzysta rodzina – ojciec lub matka. Teraz, gdy wiedza o
uzależnieniach dotarła pod strzechy, zdarza się, że o pomoc dla alkoholiczki
zwracają się jej siostry czy koleżanki z pracy.
Ukryte tragedie
Częste picie alkoholu przez kobietę-matkę jest ukryte i trwa latami. Dzieci są zbyt
małe, by się ratować czy bronić. A jeśli są starsze, to bardzo się wstydzą.
Pamiętam matkę dwóch córek w pięknym domu pod Warszawą. Dziewczynki były
zadbane, dom błyszczał, a ogródek zachwycał. Mąż był zadowolony. Pani ta
pracowała zawodowo, otrzymywała wyróżnienia. Dzisiaj powiedzielibyśmy o niej,
że robiła karierę. Wypijała ponad pół litra wódki wieczorem, w nagrodę po
przepracowanym sumiennie dniu. Piła od godziny 23 do pierwszej, drugiej w nocy,
w małym pokoiku gościnnym, do którego szła, by odpocząć. Wzorowa matka,
gospodyni, pracownik naukowy. Ginęła cichutko w małym pokoiku przez wiele lat.
Pamiętam matkę, która upijała się od rana. Wyzywała i tłukła swoje dzieci.
Zaniedbywała podstawowe czynności. Praktycznie nie dbała o nic. Dzieci, żyjące w
wiecznym strachu i chaosie, radziły sobie jak umiały. Często bywały głodne i
zaniedbane. Przyszły do mnie po kolędowej wizycie księdza, którego tak się
zawstydziły, że gdy wszedł, ośmioletnia dziewczynka zsiusiała się w drzwiach na
jego widok.
Pamiętam alkoholiczkę mającą bogatego męża, który stale jeździł gdzieś po świecie
w interesach, a ona wieczorami, po wypiciu jednej lub dwóch butelek wina, gwałciła
swoją córeczkę.
Pamiętam matkę, która wyrzuciła swoją pięcioletnią córeczkę przez oszklone okno
werandy do ogródka.
Pamiętam zalęknioną dziewczynkę, skuloną pod stołem w kuchni, która nie mogła
przez kilka dni mówić, gdyż była niemym świadkiem seksualnych kontaktów matki
z kompanami od kieliszka.
Pamiętam matkę, która zachęcała nieletnie córki do picia alkoholu i intymnych
kontaktów z przygodnymi mężczyznami, fundatorami libacji.
Pamiętam strach, łzy, wstyd, zachowania agresywne, wulgarne, wyuzdane
seksualnie – setki, tysiące obrazów, przykładów.
Pamiętam butelki wódki chowane w łóżeczkowych materacykach.
Pamiętam matki-alkoholiczki, wynagradzające krzywdy swoim córkom – w postaci
prezentów, pobłażliwości, uwielbienia itp.
Oto parę cytatów zasłyszanych od córek: „u nas zawsze był alkohol od rana”, „był
zwyczaj picia piwa, wina lub wódki – bez ograniczeń”, „mogło zabraknąć chleba, ale
alkoholu nigdy nie brakowało”, „pili wszyscy: dziadkowie, rodzina, sąsiedzi – przy
każdym spotkaniu”, „czy bywa inaczej u innych ludzi?” Albo takie: „czy mogą być
święta, imieniny bez alkoholu?”, „czy można żyć bez tego eliksiru dającego energię,
radość i znaczenie w społeczeństwie?”.
Pije matka, pije córka
O zaniedbaniach matek zajmujących się zdobywaniem, ukrywaniem i spożywaniem
alkoholu w nadmiarze można by pisać i pisać. Najgorsze jest jednak to, że większość
córek przejmuje, niestety, ten styl życia i w naturalnym trybie uzależnia się od
alkoholu. Bo przecież alkohol spożywany często, nawet w małych ilościach –
prowadzi do uzależnienia.
Wielokrotnie zwracałam się do mężów moich pacjentek i słyszałam: „Moja żona
trochę za dużo pije, ale w domu wszystko zrobi. Ugotuje i posprząta. Twierdzi, że
alkohol jest dla niej paliwem. Gdy nie pije – jest nie do życia. To smutna, to gniewna,
stale zmęczona, czepia się o wszystko”.
Córka jednej z moich pacjentek od dziecka zmuszona była być matką swojej matki.
Mieszkały same. Przeczekiwała pierwsze dwa, trzy dni ciągu picia swojej mamy na
klatce schodowej. Potem, gdy matka była już tak zatruta, że nie miała siły na
zachowania agresywne, dziewczynka wracała do domu, sprzątała, opiekowała się
chorą matką, zmniejszając jej dawki alkoholu. Karmiła, przyzywała lekarzy itp.
Nikomu się nie skarżyła przez wiele lat – ot, takie życie. Była potem animatorką
grupy wsparcia dla dzieci alkoholików. W psychice córki, która jest matką swojej
matki, przez wiele lat, czasem do końca życia, pozostaje silna potrzeba władzy i
kontroli spowodowana brakiem autorytetu. Prowadzi to do zaburzeń i kłopotów
zarówno w relacjach osobistych, jak i społecznych.
Śledzę dalej losy tych córek. Jedne piją, tak jak ich matki, bo najłatwiej zlikwidować
te „kłopoty” lecząc stresy alkoholem, co w końcu prowadzi do uzależnienia. Inny
wariant, to związek z alkoholikiem, któremu jest niezbędna do trwania w nałogu
„opiekuńcza”, kontrolująca, wyręczająca go we wszystkim partnerka. Jeszcze inne
pozostały same, ze swoim lękiem, wstydem i nieufnością. Zwykle mają obniżoną
samoocenę i zaburzone relacje społeczne, ponieważ życie w wiecznym lęku,
wstydzie i chaosie rzadko daje szansę odszukania samego siebie. Pamiętajmy, że
tożsamość kształtuje się wedle jasnej i konsekwentnie przestrzeganej hierarchii
wartości, weryfikowanej każdego dnia. Niezbędna jest zatem troskliwa uważność
rodziców, by w czasie rozwoju wspomagać działania pozytywne, odkrywać talenty i
wspierać ich realizację. Wymagana jest też konsekwencja w konfrontowaniu się z
zachowaniami negatywnymi oraz nauka rozwiązywania wszelkich trudności i
konfliktów. Córki pijących matek mają na to małe szanse.
Różne oblicza krzywdy
Krzywda ma różne oblicza. Zakłócony ciągami alkoholowymi proces wychowawczy
buduje w dziecku poczucie bezwartościowości na zmianę z poczuciem swojej
wyjątkowości. Taki proces cechuje wysoka amplituda emocji – od strachu, rozpaczy i
bezradnej złości do zachwytów i nadziei. Dziewczynki nie mają pojęcia, jakie
naprawdę są: czy beznadziejne i głupie, brzydkie i niedobre, czy odwrotnie
– genialne, piękne i wspaniałe?
Zdarza się, że zaszczepione krzywdą dziewczyny – córki alkoholiczek – trafiają na
terapię, odnajdują swoją tożsamość, rozwijają się i potrafią żyć zgodnie ze swoimi
talentami, w normalnych społecznych relacjach. Lecz tempo narastania problemów
alkoholowych kobiet jest tak zawrotne, a psychoterapia tak bolesna i kosztowna, że
niewiele kobiet z niej korzysta.
Jeszcze parę słów o partnerach alkoholiczek. Zwykle nadmiernie pijącą kobietę
porzucają. Często sami są alkoholikami. Niezmiernie rzadko uczęszczają na terapię
dla rodzin alkoholików, czy na grupy Al.-Anon. Biorą sobie nowe kobiety – i już.
Nowe obyczaje.
Tak, picie alkoholu przez kobiety narasta. Piją winko, piwko, drinki i czystą wódkę.
Szybko się uzależniają, nie wiedząc, jakie to niesie konsekwencje. Czy taka matka,
zachodząc w ciążę, wie, że istnieje alkoholowy zespól płodowy? Że może urodzić
dziecko z mnogimi wadami? Czy wie, jakie istnieją sygnały ostrzegawcze – by się nie
uzależnić od alkoholu? Czy wie, że alkohol może zaburzyć jej kobiecość? Że jej układ hormonalny może produkować hormony męskie? Nadal króluje bezmyślność i
niewiedza w tym temacie. Zmieniły się obyczaje. Dziewczyny chodzą na drinka w
aureoli pełnej społecznej akceptacji, bo kobieta to też człowiek.
Picie obyczajowe zamieniło się w picie integracyjne. Modne spędzanie czasu w
klubach, dyskotekach nie jest dla abstynentów. Zdarza się czasem, że córka czy
wnuczka alkoholiczki nie chodzi do takich miejsc, przestrzega koleżanki, że nie
wiedzą, w co się pakują, a ona wie – bo jej matka czy babcia straciły życie przez
alkohol. Szczęśliwe są te kobiety, że nie piją z własnego wyboru. Ale trudno być inną
niż wszyscy. Szkoda, że nie jest to modne.?
14 kwiecień 2008
JOLANTA BIAŁEK, LUBOMIRA SZAWDYN - MIESIĄC BEZ PICIA I CO DALEJ
Jak przebiega wychodzenie z nałogu? Czy można skutecznie pokonać uzależnienie
samemu? Czy nałóg można pokonać rozumem? Jaką rolę w leczeniu pacjenta
odgrywają jego bliscy? Czy można skutecznie uzdrowić alkoholika, pozostawiając
bez pomocy jego rodzinę? Na te i inne pytania odpowiada Lubomira Szawdyn.
Lubomira Szawdyn jest lekarzem psychiatrą, psychoterapeutą uzależnień i
prekursorem lecznictwa odwykowego w Polsce. Wykłada na Uniwersytecie
Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Prowadzi prywatną praktykę.
Jolanta Białek: – W nałóg wpada się stopniowo. To jest jakiś proces, którego fazy
da się dość precyzyjnie wskazać. Czy leczenie z uzależnienia też ma jakieś fazy?
Lubomira Szawdyn: – Naturalnie. Fazy zdrowienia zależą od celu, do jakiego
pacjent dąży. Inaczej to przebiega, gdy pacjent chce żyć w trzeźwości, a inaczej, jeżeli usiłuje tylko zachować abstynencję, bo ona jest zaledwie fragmentem zdrowienia.
Zaprzestanie picia i utrzymanie się w abstynencji, to pierwszy okres, który nazywa
się dosyć ironicznie honeymoon, miesiąc miodowy. Jest to czas szczęścia,
zachłyśnięcia się tym, że się nie pije, satysfakcji z tego powodu. W tym okresie
uzależniony oczekuje aplauzu, nagrody za to, że nie pije. Wszyscy liczą, że taki stan
będzie trwał. Ta faza utrzymuje się różnie u różnych pacjentów; nie zawsze jest to
miesiąc. A potem następuje faza załamania. Niektórzy mają ją dosyć szybko. Bo
okazuje się, że z powodu abstynencji nic się nie dzieje. Żyjemy, jak żyliśmy, tyle że
na trzeźwo: żona ta sama, dzieci te same, praca też... Po euforii ta zwyczajność nie
wystarcza i prowadzi do fazy muru, czyli marazmu, braku satysfakcji. Bo jeśli
człowiek nie odczuwa szczęścia z samego faktu niepicia, liczy, że nastąpią jakieś
ogromne zmiany tylko dlatego, że on jest trzeźwy, to wiadomo, że się przeliczy.
Natomiast jeżeli się dąży do trzeźwości, to te fazy rozkładają się inaczej i nie są tak
widoczne. Oczywiście, też jest radość z niepicia, też są chandry – ale któż ich nie ma.
Ale jeżeli pacjenta na to się przygotuje, to on nie będzie przypisywać zmian nastroju
wyłącznie procesowi trzeźwienia.
– Terapeuci pracują według standardowych programów, czy dobierają terapię
indywidualnie do każdego pacjenta?
– Standardowe programy pomagają tylko na początku leczenia. Pomagają w tym,
żeby pacjent przestał pić, żeby nauczył się rozpoznawać fazy uzależnienia, fazy
zdrowienia, a także emocje, które wtedy się pojawiają. Dalsza psychoterapia
towarzysząca dążeniu do zupełnej wolności od wszystkich zamienników i prób
ucieczek w inne kąty, polega już na pracy warsztatowej. A tę dobiera się
indywidualnie do potrzeb poszczególnych pacjentów. Podczas terapii uzależniony
zdobywa wiedzę, co zrobić, gdy coś się z nim dzieje.
Terapeuta nie musi być jego rzeźbiarzem na zawsze, uzależniony sam może wybrać
warsztat, próbować różnych technik, czerpać od wielu specjalistów. Wachlarz
możliwości jest ogromny: od rekolekcji ignacjańskich do warsztatów radzenia sobie
ze złością. Najważniejsze, żeby pojąć pulsowanie tej choroby. I jeśli uzależniony i
rodzina przyłożą się, rozpoznają, zrozumieją to pulsowanie, to sobie świetnie radzą
sami, już bez terapeuty. Ale najpierw pracuje się nad tym, żeby pacjent przestał pić.
Potem przychodzi czas na dokładne poznanie siebie. Trzeba ustalić swoją tożsamość, trzeba odnaleźć siebie sprzed picia i dopiero wtedy można zacząć robić porządki w swoim życiu. Na przykład, czy będzie mnie ono satysfakcjonowało. Jeżeli nie, to trzeba się przygotować do zmian, albo przeciwnie – utwierdzić się w tym, że idzie się dobrą drogą.
– Trzeba sobie przypomnieć, kim się było, zanim się wpadło w uzależnienie?
– Tak. Wtedy jest szansa, że człowiek znajdzie coś, za co siebie polubi i wtedy można to rozwijać, podsycać. Rozpoznaje też, za co siebie nie lubi i co mu przeszkadza, więc stara się to wyeliminować. W okresie zaprzestania picia i początkach trzeźwości wiele osób ze zdziwieniem stwierdza, że w ogóle siebie nie znają, albo że zupełnie siebie zapomnieli... Dlatego wyciągam dobre doświadczenia z ich drzewa genealogicznego i dobre doświadczenia z nich samych i to im daję jako taki zaczyn, żeby im się dalej chciało chcieć.
– A jak ktoś takich dobrych doświadczeń nie ma?
– Każdy ma, trzeba tylko poszukać. Bo to nie chodzi o momenty, w których w ich
życiu dobrze się działo, ale o to, żeby znaleźć sytuacje, w których nastąpiła
kreatywna konfrontacja z rzeczywistością. Albo gdy poradzili sobie w trudnej
sytuacji. Albo umiejętnie sprzątnęli po czymś, co im się nie udało. I te doświadczenia
są jak cement. To jest niesamowity proces poznawczy i jednocześnie behawioralny,
bo w miarę poznawania można wszystko korygować. Niedawno była u mnie
pacjentka, której alkohol ułatwiał kontakty międzyludzkie, a „na trzeźwo” stała się
osobą bardzo nieśmiałą. Ona to już rozumie i wie, że powinna podnieść poczucie
własnej wartości i ćwiczyć obszary, w których nie czuje się pewnie. Jak będzie trzeba, to pójdzie na warsztaty, na przykład teatralne czy komunikacji, żeby skorygować to, co jej przeszkadza.
– Samemu nie można tego dokonać?
– Nie spotkałam jeszcze osoby, która mogłaby powiedzieć, że w momencie
rozpoczęcia życia „na trzeźwo” sama radziła sobie w codziennym życiu. Wśród
„bohaterów”, którzy chwalą się takimi dokonaniami, zwykle są osoby, które
zamieniły uzależnienie chemiczne na czynnościowe albo odwrotnie. Z kolei w
rodzinach uzależnionych już trzeźwych co jakiś czas wybuchają draki – a to są
momenty, kiedy najłatwiej znowu popłynąć.
– Jak to się dzieje, że uzależniony trafia na terapię?
– Tu nie ma reguły, to odbywa się bardzo różnie. Miałam na przykład taką sytuację:
Rok temu przyjechała do mnie była dziewczyna alkoholika. Przywiozła ze sobą „za
łeb” jego rodzeństwo. Udało jej się to, bo gdy się rozstawała z chłopakiem, poszła do
jego rodziców i zrobiła „zadymę na całą rodzinę”. Powiedziała im, że rozstaje się z
chłopakiem nie dlatego, że go nie kocha, czy dlatego, że jest śmierdzący, ale dlatego, że jest chory – uzależniony, a oni nic z tym nie robią. Udają, że tego nie widzą. I dlatego ona jest bezradna i mówi im wszystkim „pa”... Swoim heroicznym
występem poruszyła całą rodzinę. Rzuciła tylko kamyk, i to wystarczyło... Oni
zaczęli się przyglądać swojemu bratu, synowi, siostrzeńcowi. Okazało się, że on co 2-3 miesiące zmienia dziewczynę, unika rodzinnych konfrontacji, nie chce rozmawiać
indywidualnie z nikim, najczęściej rzeczywiście jest nietrzeźwy. Ta rodzina
poczekała na moment, kiedy mu się coś zawodowo zawaliło i wtedy przywieźli go
do mnie. To jest przykład niezgody jednej z osób bliskich alkoholikowi, która
nazywa rzeczy po imieniu i mówi: Nie.
– A więc to nie sami uzależnieni się zgłaszają, tylko ich bliscy?
– To naprawdę jest bardzo różnie. Bywa, że zgłasza się do mnie brat, siostra, matka,
ojciec i z nimi pracuję. Gdy są gotowi, skrzykuję większość członków rodziny, którzy
chcą pomóc i wtedy przygotowuję interwencję na terenie domu, już z zaproszeniem
uzależnionego. Ale też trafiają do mnie pacjenci skierowani przez zakłady pracy. W
tej chwili mam sportowca, którego przywiózł szef klubu, bo zależy mu na tym, żeby
ten zawodnik przestał pić. Sam uzależniony zgłasza się wtedy, gdy spadnie na samo
dno. A to dno jest sprawą indywidualną. Czasami jest tak, że ktoś trafił do izby
wytrzeźwień, ktoś inny do aresztu, ktoś stracił prawo jazdy, albo ma poważne
kłopoty ze zdrowiem lub żona zagroziła rozwodem czy już odeszła. Rodziny
czasami trafiają wcześniej, więc udaje się zapobiec takim tragediom. Często też
koledzy lekarze z oddziałów internistycznych, chirurgicznych, kardiologicznych czy
innych gdy widzą, że jakaś ostra choroba wystąpiła z przyczyn alkoholowych,
proszą o konsultacje. I wtedy udaje się namówić uzależnionego na terapię.
– Uzależniony musi chcieć wyjść z nałogu. A jeżeli ktoś go skieruje, to czy on
znajduje motywację do leczenia?
– W momencie kiedy ma poważne kłopoty, to ma też motywację, przynajmniej do
tego, żeby pogadać. I to nie jest istotne, że on wtedy stara się mnie przekonać, że na
przykład zabił po pijanemu i to był czysty przypadek, albo że wrzód żołądka pękł
mu akurat wtedy, gdy był pijany i to był tylko dziwny zbieg okoliczności.
Najważniejsze jest, że można człowiekowi uzmysłowić te sytuacje jako potężne i
widoczne skutki picia. Gdy się o tym porozmawia, to wzmacnia się motywację, żeby
coś takiego się nie powtórzyło. Bo na tym dnie człowiek naprawdę cierpi i to można
wykorzystać. Terapia uzależnienia, to ciągłe wzmacnianie motywacji osób
uzależnionych, jak i współuzależnionych, do zmiany życia.
– Czyli uzależnieni i współuzależnieni wymagają terapii?
– W uzależnieniu chorują emocjonalnie obie strony – zatem niby dlaczego zdrowieć
ma tylko jedna strona? Gdy wszyscy razem zgłaszają się na leczenie, to jest idealna
sytuacja. Przy dobrze prowadzonej terapii rodzinnej, w której uczestniczą wszyscy z
rodziny, szansa na wyzdrowienie wynosi prawie 100 procent. Jeżeli na terapię
przychodzi tylko żona uzależnionego, to wynosi ona około 40 procent. Bo po
zajęciach terapeutycznych ona – postępując inaczej niż do tej pory – staje się
przedmiotem albo zdenerwowania, albo podziwu. Coś zaczyna drgać. Jeszcze nic się tak naprawdę nie zmieniło, ale już jest inaczej. A gdy uzależniony przychodzi sam na terapię, to też jest 40 procent szans na zdrowienie. Tak wynika z moich badań. On trzeźwieje, a ona zostaje w tym swoim rytmie i narzeka, że jak mąż pił, to go w domu nie było, a jak teraz nie pije, to też go nie ma. Zaczyna mu jednak zazdrościć pomału, bo on ma jakichś nowych znajomych, zaczyna się uczyć, ma lepszą pamięć. A ona zostaje w tym dawnym rytmie, uwięziona jeszcze w uzależnieniu. Dla niego to jużjest past tens, a ona jeszcze w tym tkwi.
– Na czym polega współuzależnienie?
– Podstawowym objawem współuzależnienia jest potrzeba kontroli podszyta
wiecznym lękiem. Jeżeli ten system pojawia się na innych polach, jeśli ktoś stosuje go nie tylko wobec osoby uzależnionej, to bardzo trudno to wyplenić. Współuzależnieni z jednej strony chcą zarządzać cudzym życiem, mieć na nie wpływ, a z drugiej – mają ogromną potrzebę zrzucenia tego balastu. Pragną, aby to ta druga osoba nimi zarządzała. Ale to następuje dopiero wtedy, gdy uzależniony jest na tyle
samodzielny i zdrowy, że może wypełniać role życiowe w związku. W miarę wzrostu zaufania „oddają klucze od kredensu” czy „popuszczają smyczy” i dopiero wtedy zaczyna się równa droga do wyjścia ze współuzależnienia. Ona trwa dłużej niż leczenie się z uzależnienia.
– Ale terapia współuzależnionych jest chyba znacznie łatwiejsza? Przecież oni
bardziej zdają sobie sprawę z tego, jak uzależnienie rujnuje im życie?
– Jestem przeciwnego zdania! Osoba uzależniona jest bezpośrednio zainteresowana, widzi zyski z niepicia, z trzeźwienia. A osoby współuzależnione mają gdzieś pod skórą demotywację: Po co ja się tym zajmuję, po co się męczę na tej terapii, przecież tak naprawdę to nie mnie dotyczy?! To powoduje, że współuzależnieni częściej odchodzą z terapii, nie kończą jej. Wkrada się taki light motive: Ja tu przychodzę, żeby on/ona nie pił, a nie po to, żeby poradzić sobie ze swoim współuzależnieniem. Gdy taka osoba nie rozumie, że leczy swoją chorobę, a nie poświęca się dla kogoś, to w ogóle nie ma terapii.
– Czy uzależnieni i współuzależnieni uczestniczą razem w zajęciach
terapeutycznych?
– Osobno, ale równolegle. Jednak potrzebne są też wspólne spotkania. Z różnych
powodów. Jest taka faza na początku terapii, gdzie te grupy dobrze jest mieszać. Bo
jeżeli siądzie dziesięć pokrzywdzonych kobiet i każda płacze nad swoim losem, to
tam powstaje negatywna energia, niechęć do zmiany. Gdy masz dziesięć biduniek
użalających się nad sobą, to niewiele zdołasz zrobić – możesz tylko usiąść z nimi i
zapłakać. Tak samo gdy się spotkają sami uzależnieni, którzy uważają, że mają
wyrok na całe życie, że są naznaczeni do końca. Jeżeli jest grupa mieszana, to
następuje nawet między obcymi osobami wymiana obserwacji o zachowaniach, o
tym, co się wtedy czuło.
– Co jest najtrudniejsze w terapii?
– Najgorsza jest faza oceniania: a ty zrobiłeś tak, a ty tak, ty jesteś taki, a ty taka.
Powiem szczerze, mnie męczy wysłuchiwanie objawów mechanizmów obronnych.
Na szczęście to mija. Później zaczyna się przekazywanie informacji o sobie, o swoich zachowaniach, swoich uczuciach... I tu już profesjonalista musi trzymać rękę na pulsie. Żeby nie doprowadzić do kolejnej złudy, żeby ludzie przy pomocy tej fazy
terapii nie zaczęli sobie znowu czegoś „załatwiać”. We wszystkich uzależnieniach
mechanizm wyparcia jest tak silny, że wszystko co było po prostu wyparowuje,
natychmiast tego nie ma. I terapeuta jest potrzebny, żeby to wszystko urealnić, żeby
pacjenci wrócili do rzeczywistości.
W zdrowieniu bardzo pomaga podziwianie się wzajemne: jak my ciężko pracujemy,
żeby być trzeźwymi. Dlatego też dobrze jest robić grupy mieszane. Osoby
współuzależnione widzą u innych wytrwałość w pozbywaniu się tych sznurków
kontroli, to bardzo dobrze robi. W terapii bardzo skuteczne są obozy terapeutyczne,
bo wtedy da się to wszystko wspaniale przepracować we wszystkich możliwych
konstelacjach. To, co się wydarza na takim obozie, jest niesamowite. Na początku
członkowie rodzin chodzą osobno: ojcowie chodzą sami, dzieci gdzieś biegają, matki
chodzą jak te kwoczki (grupkami albo samotnie). A po 2-3 tygodniach pobytu
widzisz zmianę: idzie grupa – w środku dzieci, po bokach rodzice albo ojcowie niosą
dzieci na rękach, albo idą objęci ze swoimi żonami... Po kilkunastu dniach już się
rodzi integracja rodziny.
– Co się tam dzieje, że oni tak szybko potrafią się zbliżyć?
– Cały proces terapii polega na tym, że edukujemy jak żyć. Na obozie następuje
szybszy proces poznawczy, bo to są specjalne warunki: ludzie nie są w pracy, a
dzieci na koloniach, tylko cała rodzina – czasami po raz pierwszy w życiu! – jest
razem. I to bez picia. I wtedy może nastąpić prawidłowa integracja. Trochę odejdę od
tematu, ale chcę to bardzo mocno podkreślić. Bo obserwuję zalew tak zwanych
warsztatów integracyjnych dla korporacji i zakładów pracy, gdzie ludzie przebywają
razem przez 2-3 dni kompletnie pijani i twierdzą, że się świetnie zintegrowali. To jest
nieporozumienie. Powstałe w ten sposób relacje są jak domki z kart, zbudowane w
dodatku na lodzie... Prawdziwa więź następuje tylko na trzeźwo.
– To nie jest łatwe, tak być ze sobą razem, w dodatku bez wspomagaczy. Trzeba ze
sobą wytrzymać na trzeźwo, słuchać się, rozmawiać. A jeżeli rodziny tego nie
potrafią?
– Pewnie, że nie potrafią. Widać to szczególnie w pierwszych dniach obozu, na
spotkaniach społeczności terapeutycznej, które odbywają się po śniadaniu. Jakie tam
teksty padają... Ludzie mówią tak, jak ksiądz w kościele czyta ogłoszenia. Jakieś
formułki wygłaszają, okrągłe zdania, są obok tego, co mówią. A po kilku dniach
następuje zmiana – zaczyna wrzeć od różnych pytań, problemów, ludzie nabierają
odwagi, mówią więcej, mówią o sobie.
– Według mnie nie chodzi tylko o odwagę. Do tego konieczne są określone
umiejętności...
-To prawda, trzeba nauczyć się trzech elementarnych zasad. Po pierwsze, słuchania z ciekawością. Po drugie, rozumienia, a nie oceniania. Po trzecie, wyrażania uczuć, a
nie dyskutowania. Jeżeli nauczymy tego, to zaczynają się dziać rzeczy niezwykłe.
Pojawia się możliwość wyrażania uczuć między dwiema stronami.
– I co się dzieje później? Psychoterapeuta tłumaczy skutki picia?
– To nie jest tak, że się coś komuś tłumaczy, to się tak nie da. Bo uzależnienie nie
poddaje się racjonalizacji. Tu rozum jest za krótki. Musi być prowadzona terapia, w
której będą psychodramy ze zwrotami, żeby przepracować wszystko emocjonalnie.
Bo jeżeli chce się to przyjąć na rozum, tłumaczyć, szukać logiki, to się przegrywa. W
terapii jest dużo psychodram, bo one pokazują, jak w uzależnieniach współbrzmią i
uzależnieni, i członkowie ich rodziny. Dlatego dobrze, gdy uczestniczą w tym
wszyscy, żeby to mogli zobaczyć, poczuć, przeżyć. I gdy to zobaczą i przeżyją w
psychodramie, zaczynają więcej rozumieć. Tłumaczenia nie zdają się na nic, tego
trzeba doświadczyć. Jest np. taka psychodrama, w której osobę uzależnioną chwyta
pod rękę inna, która odgrywa alkohol... A pod drugą rękę łapie ją inny uczestnik
dramy, odgrywający np. hazard. Za mały paluszek chwyta go z kolei seksoholizm, a
jeszcze za łokieć – pracoholizm. I wszystkie te -izmy wabią uzależnionego, tańczą wokół niego, a on jest po prostu cały happy.
Natomiast szkody chwytają go z tyłu mocno w swoje szpony. I na końcu, w fazie
krytycznej, terapeuta mówi: „Chodź do mnie”. A jak on ma się wyrwać? Tu trzyma
się on tych swoich ukochaności, tu jest trzymany przez uzależnienie, szkody mu
siedzą na plecach. Tak wygląda ta choroba, jest bardzo misternie uszyta. I nie da się
jej objąć rozumem. Tego trzeba doświadczyć. I do tego służą psychodramy.
Pamiętam, jak sama grałam w tej psychodramie. Gdy się uwolniłam ze szponów,
byłam tak szczęśliwa, że nie zauważyłam, że podczas mojego wyrywania ściągnięto
mi spodnie od dresów i leżałam publicznie półgoła. Nie widziałam tego, trzymałam
się kurczowo jakiejś nóżki od krzesła, żeby mnie nie wciągnęło znowu. Do dziś czuję
zapach brudnej podłogi, na której leżałam.
– Takie doświadczenie pomaga w zrozumieniu problemu.
– W doświadczaniu jest niezwykła magia. Terapia jest dobra wtedy, jeżeli każdy z
moich pacjentów odegra na sobie wszystkie fazy choroby i wszystkie role: będzie
tym uzależnionym i współuzależnionym, i kozłem ofiarnym. I pobędzie w tych
rolach, opowie, co wtedy czuł. Jeżeli to przepracuje, to posunie się ociupinę w
kierunku zdystansowania do uzależnienia. Natomiast jeżeli to nie nastąpi, to będzie
myślał, że już mu nic nie grozi. A gdy tak pomyśli, to wiadomo – popłynie. Albo
zamieni jedno uzależnienie na inne.
W terapii bardzo ważna jest konfrontacja uzależnionych ze współuzależnionymi. Bo
wtedy następuje zaciekawienie się sobą nawzajem. Dla mnie to jest za każdym razem cud, jak dwoje ludzi siedzi i nie załatwia spraw, tylko mówi o swoich przeżyciach, o swoich odczuciach. O tym całym mięsie emocjonalnym, jak się tym dzielą, jak się słuchają z zainteresowaniem, jak praktycznie nie pada żadne słowo oceny czy oskarżenia. Wtedy następuje prawdziwe zrozumienie tego cierpienia,
współodczucie, nie współczucie, tylko współ-odczucie. Nie litość i wyższość żony,
która mu z pozycji hrabiny załatwi, żeby go nie wylali z pracy. Albo jeżeli nie
załatwi, to nie dlatego, że jest podła i chce się na nim zemścić, tylko dlatego, że ona
naprawdę uważa, że to jest jedyne wyjście z sytuacji. Jeżeli wymienią te
doświadczenia, jeżeli przyjmą obserwacje o swoich zachowaniach, to zrozumieją
siebie w tej chorobie. Na przykład jak to możliwe, że on wychodził na wódkę,
chociaż ona go z płaczem zatrzymywała. Osoby myślące stereotypowo myślą, że
alkoholik jest nieczuły na łzy, że jest takim psychopatą, że po żonie, po dzieciach
podepcze, z torebki ukradnie ostatnie pieniądze i pójdzie. Gdy ona zrozumie, co się
w nim działo, jak głód go odmóżdżał, to jest szansa porozumienia. Uzależnieni
widzą te łzy, ale smycz nałogu ciągnie ich tak, że nie ma Matki Boskiej, żony, dzieci,
wartości itd. I podobnie u współuzależnionych – przecież są kłamstwa niesamowite,
kradzieże, oszustwa. Trzeba, żeby przy terapeucie nazwali sobie fakty. Już to ich
jakoś urealnia. Potem wychodzą z tego autentyczne, spokojne rozmowy. Co zrobić,
gdy on zauważy, że ona zaczyna go już kontrolować? Co zrobić, gdy ona zauważy,
jak on zaczyna się ze smyczy urywać? Trzeba o tym mówić, to jest najważniejsze.
Wtedy może im się uda, a jak im się uda raz, drugi, trzeci i dalej będą chcieli ze sobą
być, to może im się uda wybudować związek.
– Ale będą musieli z tym uzależnieniem żyć przez całe życie?
– Owszem, uzależnienie jest pewnym ograniczeniem, ale można z tym żyć. Przecież
jeżeli ktoś ma żonę alergiczkę, to nie planuje wyjazdu z nią gdzieś, gdzie się pyli, bo
żona się tam udusi. Albo gdy się ma męża cukrzyka, to się nie pójdzie z nim na
pokazy ciastek Bliklego. To są normalne zależności, to jest umiejętność życia z
chorobą przewlekłą, a taką jest również uzależnienie.
– Dziękuję za rozmowę.
28 kwiecień 2008
JOLANTA BIAŁEK, LUBOMIRA SZAWDYN - A KIEDY TATA WYTRZEŹWIEJE...
O koszmarnej destrukcji dzieci z rodzin dewiacyjnych trzeba mówić i pisać, nie
można nabierać wody w usta. Na te dzieci okropnie działa podwójność, gdy
nauczyciel czy inny dorosły, który ma bezpośrednie oddziaływanie na dziecko,
mówi co innego i robi co innego! – wyjaśnia Lubomira Szawdyn, psychiatra i
psychoterapeuta uzależnień.
Jolanta Białek: – W rodzinach alkoholowych ogromnym problemem jest przemoc.
Dzieci bardzo często są bite, ich matki również. Jak pomóc dzieciom, jeżeli rodzic
alkoholik nie chce się leczyć?
Lubomira Szawdyn: – Gdy zaczynałam pracę z uzależnionymi, to nie mówiło się o
prawach dziecka. Na zajęciach z pediatrii nikt mi nie powiedział, że gdy przyjdzie
do mnie skrzywdzone dziecko, to mam zawiadomić milicję. Osobno była medycyna,
osobno działania prawne. To była prywatna sprawa sumienia, że jak pobite dziecko
trafiło do lekarza, to on zawiadomił milicję. Nie było pojęcia „przemoc domowa” – to
jest dorobek ostatnich 25 lat, wcześniej w ogóle nie używało się takiego zwrotu. Jako
społeczeństwo dopiero dojrzewamy do kontaktu z krzywdą dziecka. Myślę, że gdy
w kraju jest ogólna przemoc społeczna, to przemoc w stosunku do dziecka jest po
prostu akceptowana społecznie. Miałam mnóstwo spraw dzieci katowanych, które
zgłaszałam odpowiednim służbom, a te odsyłały mnie z kwitkiem: „przecież żona
tego pana to za chwilę odwoła”.
– I rzeczywiście nic nie można było zrobić?
– Dopóki nie będzie takiego prawa, że odpowiada również matka, to niewiele. Bo tu
jest taka przerzutka – jak on pije i katuje ją i dziecko, to nawet gdy pobita złoży
skargę, lub zrobią to jakieś służby, to ta skarga nie ujrzy światła dziennego. Bo jak on
wytrzeźwieje i ładnie ją przeprosi, to ona wycofa skargę. A i dzieci nie chcą, żeby
tatuś skończył w więzieniu, bo mamusia rozpacza. Więc dopóki osoby trzecie nie
wejdą w to zaczarowane, niepotrafiące nic zmienić środowisko, to nic nie można
zrobić. Nawet teraz, jak spytasz policjantów o Niebieską Linię, to powiedzą, że
większość tych spraw jest odgwizdana. W 2007 roku! Dość powszechna była i jest
nadal również niechęć do włączenia się świadków, policjantów, lekarzy, pedagogów,
psychologów, opiekunów społecznych, kuratorów. Bo po co mają się wtrącać, skoro
matka później może im zarzucić, że doprowadzają do rozpadu rodziny. Gdy
zaczęłam chodzić po prokuraturach, to patrzono na mnie jak na niespełna rozumu. A
ja się zdecydowanie upierałam przy pobitych matkach i ich dzieciach.
– A czy dziś prawo chroni dzieci?
– Tak naprawdę w ochronie dzieci do dnia dzisiejszego nie stoi prawo, bo my nadal
mamy tak zwane zobowiązanie do leczenia. Jeżeli pójdę do policji czy prokuratury,
to oni i tak odeślą mnie do komisji przeciwdziałania alkoholizmowi. A tam powołuje
się biegłych żeby ustalić, czy rzeczywiście jest problem. Po długim czasie komisja
przesyła papiery do sądu, sąd wyznacza rozprawę i zobowiązuje alkoholika do
leczenia odwykowego. On idzie do swojego szpitala, nie leczy się tam, tylko czeka na
papierek i wraca spokojnie do picia. Ale dość duży odsetek alkoholików wie, że to
zobowiązanie nie jest egzekwowalne. W związku z tym, jak lekarz na izbie przyjęć
spyta Kowalskiego, czy wyraża zgodę na leczenie, to Kowalski mówi: „Panie, jaką
zgodę?” i sobie idzie. Lekarz nie może go zmusić. Tak to funkcjonuje. Najgorsze jest
jednak to, że gdy ta machina prawna ruszy, to rodzina ma nadzieję, że tatuś w końcu
przestanie pić. Bo sąd to jednak ciągle sąd – najwyższa instancja, więc jeżeli sąd każe, to tatuś musi przestać pić. Gdy tak się nie dzieje, dzieci tracą nadzieję, że można coś zrobić. Zostają z poczuciem absolutnej bezradności. To jest prawdziwy dramat! A tatuś wraca i zaczyna się przemoc od początku. A przecież wystarczyłaby prosta procedura: złożenie wniosku wraz z obdukcją i ukaranie adekwatnym wyrokiem z takim czy innym zawieszeniem. Ale żeby odwiesić ten wyrok, trzeba byłoby się starać, dbać o rodzinę, przestać pić, wziąć się do jakiejś pracy. Wtedy miałoby to jakiś sens.
– Dlaczego w rodzinach alkoholowych matki tak naprawdę zgadzają się, aby
dzieci wychowywały się w warunkach picia i bicia?
– Na początku też nie mogłam zrozumieć, dlaczego kobieta, która musi w nocy
uciekać z domu przed szalejącym alkoholikiem, na drugi dzień nie wnosi sprawy
rozwodowej. I to nie był film, to się działo naprawdę, sama w tym uczestniczyłam.
Nie raz i nie dwa stałam na mrozie z takimi matkami, otulając jakimiś kocykami
dzieci w piżamkach. Albo taka sytuacja: tatuś był wojskowym, wrócił pijany, ustawił
nas wszystkich pod ścianą, wyciągnął pistolet i w nas mierzył, i kazał odliczać od
jednego do sześciu. Kątem oka obserwowałam dzieci i ich matkę. Widziałam, że się
boją, ale nie było w tym paniki. Aha, myślę, już nieraz tak staliście pod ścianą.
Trudno mi było pojąć, jak można narażać siebie i dzieci na takie niebezpieczeństwo.
Rozmawiałam z tymi matkami i wszystkie, młode i starsze, mówiły, że tak jest
zawsze. Ale mówiły też coś, co było dla mnie zupełnie niezrozumiałe – że jak on pije,
to jest rzeczywiście strasznie, ale jak nie pije, to jest najcudowniejszym człowiekiem.
„A jakim jest dobrym ojcem, lepszym niż ja matką. i dzieci go uwielbiają” –
podkreślały wszystkie.
– Trudno mi sobie wyobrazić, że można być cudownym ojcem i oprawcą
jednocześnie.
– Też mi się to nie zgadzało. Chciałam to sprawdzić. Miałam taką rodzinę z dwoma
małymi chłopcami. Tata już dwa tygodnie nie pił, wszystko było w porządku.
Przyszłam do nich, rodzina była w komplecie – mama, tata, dzieci i babcia. Wtedy
pierwszy raz zrobiłam eksperyment z rozbitkami. Przewróciłam dwa krzesła i
powiedziałam do dzieci: „Podłoga to jest ocean, tu wszędzie jest woda, a te dwa
krzesła, to tratwa. Wy jesteście rozbitkami i może was uratować tylko jedna osoba.
Zdecydujcie, kto będzie waszym wybawcą”. Oni zaraz te dwa krzesła połączyli i
zaczęli krzyczeć: „Tata do nas! Tata do nas!”. I od tamtej pory w rodzinach
alkoholowych powtarzam ten eksperyment z tratwą na oceanie i zawsze wychodzi,
że wybawcą jest tata. I nie ma znaczenia, czy jest w ciągu, czy po ciągu, w różnych
fazach, zawsze dzieci wybierają tatę. Czasem załapuje się babcia, czasem pies, ale
nigdy matka. I ja do dzisiejszego dnia nie rozumiem, dlaczego tak jest. Czy dlatego,
że jest taka tęsknota do tego taty, czy dlatego, że te dzieci to bohaterowie rodziny i
chcą tatusia wyleczyć. A może dlatego, że w przerwach między piciem tatuś jest
naprawdę super, a matka niekoniecznie...
– Jak to niekoniecznie? Przecież matka w takiej rodzinie jest jedynym oparciem
dla dzieci.
– To było dla mnie również ogromnym zaskoczeniem. Te matki mówiły, że kochają
swe dzieci, opiekują się nimi – i widziałam, jak one się starają. Ale są
współuzależnione i jeżeli sobie nie zdają sprawy z tej choroby, to nie widzą i nie
słyszą swojego jazgotu międzyfazowego. A dzieci w tym tkwią i ten jazgot bardzo
zaburza wizerunek matki w ich oczach. Bo tata na przykład pije 3-4 dni, potem jest
strasznie fajny, a jazda matki trwa dalej, nie kończy się.
– Poza tym matka jest, a ojciec bywa. Może stąd ta tęsknota?
– Tata w rodzinie jest osobą niesłychanie ważną i dzieci bardzo walczą o niego. W
każdej rodzinie dysfunkcyjnej dzieci walczą. A jakie potrafią być dumne dzieci
zdrowiejących pacjentów... Ten tembr głosu: „Nie przychodź do nas, bo tata już się
wyprostował”. Jakie szczęście słychać w głosie: „Tata już dwa lata nie pije, a ja teraz
robię maturę”. Nigdy nie widziałam ani u rodzin, ani u samych pacjentów takiej
radości, jak u tych dzieci, gdy mówiły „u nas jest już wszystko w porządku”. I wtedy
ja też byłam szczęśliwa, bo widziałam, że te poranione stworzenia odetchnęły i mają
przynajmniej namiastkę normalności. Ale też w tamtych czasach słyszałam, jak
dzieci wzajemnie się pouczały: „Nie przyznawaj się, że tata nie pije, bo nam wycofają
zasiłek”. A mówiły tak w trosce o całą rodzinę. I gdybyśmy byli mądrzy, to byśmy
słuchali dzieci, bo mają dużo intuicji i rzeczywiście dużo wiedzą.
– Powróćmy jeszcze do eksperymentu z rozbitkami. Czy w rodzinach, gdzie matka
jest alkoholiczką, dzieci wybierają matkę?
– Niestety, nie zrobiłam takich badań. W rodzinie gdzie matka pije, dziecko nie ma
na kim się oprzeć. Bo tak naprawdę tam nie ma ojca. Nawet jeżeli jest, to jest
nieobecny albo jest wtedy, gdy ma z tego korzyści. Na przykład panowie podkładają
swoje żony alkoholiczki do wykorzystania przez kolegów, chcąc w ten sposób
załatwić jakieś sprawy. Ale najczęściej tych ojców po prostu nie ma. I dzieci zostają
same. A gdy alkoholiczka jest w ciągu, to dzieci narażone są na taką traumę, z której
trudno się podnieść i normalnie żyć. Pamiętam dzieci, które widziały, jak sąsiad
„urzędował” z ich matką na podłodze w kuchni. Szlochały mi w fartuch i mówiły, że
się boją tego sąsiada i brzydzą się matki. Albo dzieci, które wracały ze szkoły i w
domu zastawały gołą i pijaną matkę z dwoma facetami. Co może zrobić dziecko w
takiej sytuacji – wchodzić do domu czy uciekać? Ilu młodych ludzi nie tknęło nigdy
kobiety po takich widokach matki? Co ma zrobić dziecko, dla którego mama w ciągu
opilczym jest zagrożeniem? Dobrze, jeżeli jest tam jakaś babcia czy dziadek, bo jest
dokąd uciec. Ale nie wszystkie dzieci mają takie szczęście.
– A jednak mimo tego wszystkiego dzieci próbują sobie jakoś radzić. Jak to robią?
– Każde w miarę swoich możliwości. Dzieci przyjmują różne role. Chodziłam kiedyś
do rodziny z trojgiem dzieci. Poznałam dwoje, ale tego trzeciego nigdy nie
widziałam. Za każdym razem gdy przychodziłam, w drzwiach witało mnie dziecko bohater – to ten, co wszystko wie i chce wszystko naprawić, gdzieś tam przy stole
siedziało drugie dziecko, a trzeciego nie było. Potem się okazało, że to trzecie miało
swój domek gdzieś za szafą i tam siedziało. Nie ze strachu tam się chowało, ale
chciało mieć święty spokój. To dziecko wycofane, dziecko-cień.
– Jakie jeszcze role przyjmują dzieci w takich rodzinach?
– To nie jest tak, że dziecko z rozmysłem przyjmuje taką a nie inną rolę i coś gra.
Kiedyś widziałam, jak dzieciak o drugiej w nocy zabawiał tatę grą w piłkę, bo tata
był lekko zawiany i dziecko w ten sposób chciało ojca zatrzymać, żeby nie poszedł i
nie uchlał się na amen. To nie była gra. Dzieciak wyczyniał różne rzeczy w tym
błocie, w zupełnych ciemnościach, niemal do świtu, a wiedział, że rano musi iść do
szkoły. I udało mu się przetrzymać ojca. To było dziecko-błazen. Takie dzieci są
pierwsze do wygłupów, chcą rozśmieszyć, rozbawić, robią różne żarty, mają
mnóstwo dowcipów do opowiedzenia, byleby rozbawić otoczenie. Zupełnie inne są
kozły ofiarne. To są dzieci winne wszystkiemu: że nie ma dobrej pogody, że matka z
sąsiadką się pokłóciła, że tatuś pije – obwiniane są za cały świat. Cztery role: kozioł ofiarny, dziecko-błazen, dziecko-bohater, dziecko-cień, dzieci przyjmują, bo jest w nich ogromna ufność, że tatuś przestanie pić. Jak będę dostawała piątki i wszystko zapnę na ostatni guzik, to tata przestanie pić – myśli bohater. Jak pozwolę się opluwać, za wszystko przyjmę winę na siebie, to tata nie będzie pić – myśli kozioł ofiarny. Jak rozbawię tatę, powygłupiam się, to tata nie będzie pić – myśli błazen.
Gdy mu zejdę z oczu, zajmę się sam sobą gdzieś na boczku, to tata nie będzie pić –
myśli cień. Dzieci wierzą, że potrafią zmienić i wychować swojego tatusia.
Oczywiście, że im się nie udaje, ale nie to jest najgorsze. Prawdziwym nieszczęściem jest to, że w tych rolach pozostają już do końca życia. Stykając się z całymi rodzinami alkoholików, zrozumiałam, jaki to jest ogromny problem, doświadczyłam go bezpośrednio. Ale ja jestem lekarzem, a nie psychologiem, musiałam jednak z tym doświadczeniem coś zrobić. Trzeba było coś wymyślić, jakieś metody wspólnego radzenia sobie. I powstały wspólnoty klubów abstynenckich, bo na to były pieniądze. Państwo dawało nam pieniądze na obozy terapeutyczne. I właśnie obozy otworzyły mi oczy na dzieci.
– Na obozie, gdy wszyscy są razem, można obserwować relacje w rodzinach przez dłuższy czas. I co wtedy widać?
– Widać bardzo wiele. Na przykład różnice – że tak powiem – etnograficzne. Nigdy
nie zapomnę obozu nad Jeziorem Drawskim. Uczestnicy byli z Warszawy i z
Dolnośląskiego – zajechały autokary i do dziś mam przed oczami dwa obrazy. Obraz
autokaru warszawskiego: „Małgosiu, stój! Nie ruszaj się, tu, przy walizkach stój!
Grzesiu stój, nie ruszaj się, nigdzie nie odchodź!”. Wrzaskliwy obraz matek, które się drą na swoje dzieci, żeby zostały przy autokarze, bo się zgubią. Drugi obraz –
autokaru z tych mniejszych miast: cichutki, bezszmerowy wypęd dzieci, które zanim
ta Warszawa się rozpakowała, miały już szałas nad jeziorem i zrobiły sobie miejsca
zabaw. One po prostu rozpierzchły się po tym lesie, a przy zapisywaniu i
rozdzielaniu domków, co chwila podbiegało któreś i mówiło: „Mamo, już wiem,
gdzie będziemy łowić ryby, mamo już wiem, gdzie będziemy zbierać grzyby”. Te
dzieciaki pierwsze wiedziały wszystko. Zobaczyłam dwa światy: pierwszy –
wychuchane, ale też jakoś stłamszone dzieci z dużego miasta i drugi – tych wolnych
traperów, którzy od razu wszystko wiedzieli.
– Mimo tej różnicy coś je łączyło – były dziećmi alkoholików.
– Tak. I łączył je wstyd. Na otwartych spotkaniach było widać, że dzieci się wstydzą.
Zdecydowanie nie chcą rozmawiać o tym, co jest w domu, wstyd zamyka im buzie.
Chyba że widzą w tym jakiś interes, interes rodzinny. I wtedy zaczynają działać
właśnie bohaterowie rodzinni. Oni chcą coś załatwić, jakieś leczenie dla tatusia,
jakieś pieniądze, bo w domu bieda. W takiej grupie od razu też widać, kto jest
kozłem ofiarnym, a kto bohaterem. Na obozie zobaczyłam po raz pierwszy dzieci kozły ofiarne. Ktoś zbił szybę: „Proszę pani, to na pewno Grzesiek”. Ktoś rozlał zupę:
„Proszę pani, to na pewno on”. Ja nie wiem czy to on, czy nie, ale zawsze to była jego wina. Widać kozła w takiej masie dzieci. I widać też dzieci wycofane – cienie. Bo one, po tygodniu nawet, gdy inne dzieci już dawno przygotowały jakieś zabawy, skecze, piosenki – tak siedzą sobie cichutko i patrzą na nas prawie szklanymi oczami, są nieobecne.
Bohaterowie natomiast wszystko załatwią, nawet zasiłek dla rodziny. Są też tacy, co
mają wszystko zapięte na ostatni guzik, którzy mówią z zasznurowanymi ustami: „U
nas w domu jest wszystko w porządku”. Którzy kategorycznie odmawiają pójścia do
świetlicy na zajęcia o alkoholikach, bo ich to nie dotyczy – mamusia z tatusiem są
szczęśliwi, brat z siostrą również. Dzieci, które nigdy nie ujawniają nędzy swojej
rodziny, stoją tarczą i murem, i bronią tego przed zewnętrzną publicznością. Udają,
że wszystko jest w porządku, a chodzą w połatanych rajstopach. To są nastolatki i
całkiem małe dzieci. Ostatnio spotkałam taką dziewczynkę w ciucholandzie.
Zwróciłam na nią uwagę, bo miała stłuczone jedno szkło w okularach.
Zaproponowałam, że pomogę jej naprawić okulary. Ona się zgodziła, tylko jeszcze
kupiła jakieś zamówione ubranka. Zabrakło jej 20 groszy, sprzedawczyni jednak
powiedziała, że stałej klientce może opuścić cenę. Dziewczynka tłumaczyła mi po
drodze, że zawsze jak zarobi jakieś pieniądze, to tu przychodzi i coś sobie kupuje.
Powiedziała mi, że pilnuje starszej pani na trzecim piętrze u siebie w bloku, ale tylko
wtedy, gdy ojca i matki nie ma w domu. Tak się jej wymknęło i aż się tego
przestraszyła, ale dokończyła, że oni trochę przesadzają z piciem. Nie wiedziała, co
wymyślić o tym szkiełku, bo dostałaby po łbie od ojca. A teraz to już jest spokojna.
Kiedyś chodziła z jednym szkłem-kartonikiem i tata kazał udawać, że ma zakropione
oko, a sam jej stłukł te okulary. Zanotowałam sobie adres i zgłosiłam do opieki
społecznej, żeby ktoś się delikatnie zainteresował tą rodziną.
– Jak to się dzieje, że niektóre dzieci są bohaterami, a niektóre kozłami ofiarnymi?
Od czego to zależy?
– Czasami jedno dziecko pełni dwie role zamiennie. To zależy od sytuacji. Dziecko
może być i bohaterem, i kozłem ofiarnym. Myślę, że to zależy od predyspozycji,
kolejności urodzin: najstarsze często jest bohaterem, średnie – cieniem, najmłodsze – błaznem. To zależy też od siły przebicia dziecka. Ale też ważne jest, jaki interes ma
dziecko w rodzinie. Zobaczyłam to pierwszy raz u „kolegi” z czwartej klasy, który
przyszedł do mnie do poradni. Rozsiadł się naprzeciw mnie dziesięcioletni człowiek
i powiedział: „Wiesz, trzeba coś zrobić z moim ojcem. Trzeba go leczyć, bo ja przez
niego nie zdam do piątej klasy, to jest poważna sprawa”. „No tak, faktycznie, to
poważna sprawa” – powiedziałam. On na to: „Zapaliłbym”. Odpowiedziałam, że nie
palę. No ale on w śmietniku widział opakowanie po Marlboro: „To nie od was?”.
„Nie” – odpowiedziałam krótko. Trochę się strapił – pierwszy interes mu się nie
udał. Powróciliśmy więc do tematu szkoły. Po paru szybkich pytaniach okazało się,
że chłopak nie znosi polskiego, matematyki, przyrody, a jedyne, co może być, to
piłka kopana, ale i to niekoniecznie na lekcjach WF-u. Dobre sprawowanie też go nie
interesuje. I, oczywiście, za to wszystko odpowiedzialność ponosi jego ojciec.
– Może rzeczywiście nie mógł się uczyć? Miał coraz większe zaległości, więc jak mógł lubić jakieś przedmioty?
– On przyszedł ubić interes. Chciał zaświadczenie do szkoły, że ojciec pije, żeby mu
tych dwój nie stawiali. A to, że się nie uczy, bo nie ma ochoty i nie lubi, to dopiero w trakcie tej rozmowy udało mi się mu pokazać. I że nie da się chodzić do szkoły cztery
lata, nie ucząc się w ogóle. „Skoro ty nie polubiłeś szkoły ani żadnego przedmiotu, to
obawiam się, że nawet jak tatuś wyzdrowieje, to ty tej szkoły nie zdążysz skończyć”
– powiedziałam mu wprost. Bardzo się zdziwił, ale i zaciekawił, bo przyszedł jeszcze
raz, żebym mu to powtórzyła. Oczywiście, nie przeszedł do tej piątej klasy, i dzięki
Bogu. Potem udało nam się załatwić korepetytorów wśród klubowiczów i pomóc
temu chłopcu. Ta historia pokazuje postawę dziecka z takiej dysfunkcyjnej rodziny.
Ono widząc, że wszystko jest załatwiane, widząc te wszystkie kombinacje, wypacza
zupełnie swoje myślenie.
– Tak jak kiedyś powiedziałaś – to jest walka o przetrwanie. Ten dzieciak też
walczył, a ponieważ nie nauczył się innych sposobów, chciał załatwić swój interes.
– To spotkanie dało mi bardzo dużo do myślenia, bo pokazało dobitnie totalne
aspołeczne wychowanie, absolutną destrukcję dzieci w rodzinach dysfunkcyjnych.
Gdzie mamusia załatwia tatusiowi lewe zwolnienie, bo on zapił. Bo ona załatwia
jakieś pieniądze, często wyłudza je, bo on przepił. Bo okrada go, gdy jest pijany, i
dzieci to widzą. Bo widzą tysiące kombinacji: jak nie mamusia, to ciocia, babcia czy
ktoś. I dziecko się uczy najróżniejszych rzeczy: mechanizmów obronnych,
spychologii – czyli to nie on, to Leon, różnego rodzaju wyparć, delegacji,
racjonalizacji. Tak są wychowywane te dzieci. Ile razy słyszałam i widziałam:
„Schowajcie wideo, bo Szawdyn idzie. Doniesie na nas, że jesteśmy bogaci”. I to
mówiły dzieci wciągnięte już w tę życiową kombinatorykę. O takiej koszmarnej
destrukcji dzieci z rodzin dewiacyjnych trzeba mówić i pisać, nie można nabierać
wody w usta. Tu nie chodzi o oskarżanie, tylko o uświadomienie całemu
społeczeństwu, że to są nasze dzieci. To nie są dzieci alkoholików, lekarzy,
kombinatorów czy biedaków, tylko to są nasze dzieci... Tam gdzie ktoś pije, to jest
nędza nie tylko materialna. Nie można udawać, że się tego nie widzi. Nie można
wprowadzać programów pozorowanych, bo przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Tu na szali kładzie się życie i przyszłość dzieci, a nie papiery czy inne dokumenty.
– Ale są przecież dobre programy, przygotowane właśnie z troski o dzieci... Są
świetlice, w których fachowcy zajmują się dziećmi z rodzin patologicznych, są
dopłaty... Co jeszcze można zrobić?
– Przede wszystkim trzeba umieć dobrze wykorzystać to, co jest dostępne. Uważam,
że najgorsze jest piętnowanie dzieci alkoholików. Rzeczywiście komisje
przeciwdziałania alkoholizmowi mają pieniądze na świetlice terapeutyczne, na
obiady, na ubranie dla dzieci alkoholików. I teraz wyobraź sobie 30-osobową grupę
drugo- czy trzecioklasistów, wśród których są dzieci, które chlipią zupkę dotowaną,
ale na drugie danie już nie ma dotacji. A po lekcjach, gdy inne dzieci idą do domu
lub na angielski, dziecko alkoholika idzie na zajęcia pozaszkolne w świetlicy
terapeutycznej – a przecież jego koledzy wiedzą, dla kogo jest taka świetlica.
Oczywiście i te zupki, i świetlice są konieczne. Dla dzieci niejednokrotnie jest to
jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. A podczas zajęć w świetlicy dzieci nie tylko się
bawią, ale i zdobywają niezbędne umiejętności społeczne. Znam kilka świetnie
prowadzonych takich świetlic, ale nie można dzieci alkoholików wyróżniać
negatywnie, one i tak mają ciężkie życie. A i dzieciom z innych rodzin
dysfunkcyjnych też się coś należy.
– Ale jak im w takim razie pomóc?
– Należy zacząć od edukacji dorosłych – rodziców i nauczycieli. Do szkoły muszą
wejść porządne programy edukacyjno-profilaktyczne, które są już gotowe, nie trzeba
niczego wymyślać. Znam tysiące warsztatów – od australijskich po katowickie –
które nie skupiają się na szkodliwości używek. Prawda jest bowiem taka, że te dzieci
są w tej dziedzinie ekspertami lepszymi niż nauczyciele, bo tę wiedzę wynoszą z
ulicy i z domu. Natomiast dobre programy uczą dzieci zabawy, ruchu, śmiechu,
asertywności, rozwijają cechy i umiejętności, dzięki którym mogą sobie poradzić w
życiu. Zawierają gotowe scenariusze zajęć, nauczyciel ma dokładną instrukcję, co
należy zrobić. Są szkolenia przygotowujące do realizacji określonych programów.
Ogromnie szkoda, że szkoły nie wykorzystują tych możliwości, sprawdzonych
przecież na całym świecie. Tu nie ma co wymyślać. Przecież już wiele lat temu
wypracowano techniki „mówienia do dziecka, żeby nas słuchało i słuchania dziecka,
żeby do nas mówiło”. Tylko trzeba chcieć sięgnąć do tych technik.
– Dużo się mówi o systemowej profilaktyce, ale w szkołach raczej widoczna jest
akcyjność i działania przypadkowe.
– Właśnie o tym mówię: że tak naprawdę dzieci pozostawione są same sobie.
Najgorsze jest to, że popełniane są fatalne błędy wychowawcze. Dzieci są
wyróżniane wtedy, kiedy nie trzeba, albo są nagradzane, kiedy nie trzeba, albo
budzą wstręt i niechęć jako dzieci gorszego gatunku. A szkoła nie ułatwia dzieciom
mówienia otwarcie o tych najbardziej skrywanych swoich problemach. Żeby dziecko
zechciało powiedzieć o tym, że coś złego się dzieje w domu, to musi mieć ogromne
zaufanie do nauczyciela. A żeby było zaufanie, musi być bliska więź między
nauczycielem i dzieckiem. Ona jeszcze jest w przedszkolu, jeszcze trwa w
początkowym nauczaniu, a potem to jakbyś wzięła siekierę i łeb odcięła. A przecież
właśnie wtedy dzieci potrzebują pomocy, wtedy zaczynają się poważne problemy.
Szkoła natomiast proponuje im kolejny film o narkotykach, albo pogadankę o
alkoholu. Nie uczy tego, co jest najważniejsze – jak żyć normalnie, bez picia i bicia.
– Więc od czego należy zacząć?
– Od słuchania dzieci. Właśnie od nich można się wiele dowiedzieć. Na obozach
terapeutycznych zobaczyłam, że dzieci palą po kątach papierosy. Usiadłam więc z
nimi w trawie i zapytałam, dlaczego. Czego się dowiedziałam? To proste – chcą być
tacy jak tatuś. Tatuś pije, tatuś pali, mama pali, to oni też chcą być tacy. A poza tym
usłyszałam, że to niezły interes: „Do szkoły przychodzi taki pan i on mówił, żeby nie
pić, nie palić i nie mieć robali. A sam kiedyś pił – więc to jest biznes, na którym
można zarobić, bo ten pan dostaje pieniądze za to, że przychodzi”. To jest tak zwane
świadectwo alkoholika, ale zobaczyłam jak to działa na dzieci! „A do nas przyszła
pani i mówiła nam bardzo fajne rzeczy. Tylko, że ona się na tym nie zna. Podawała
jakieś apteczne nazwy. Sprawdziliśmy to, bo myśleliśmy, że może jakiś nowy towar
się pojawił”. A inny dodał: „Ja już nie mam cierpliwości do starych – na komputerze
się nie znają, na alkoholu, narkotykach i papierosach też się nie znają. Oni są nie z
tego świata i mówią po chińsku”. I to jest sedno! Jeżeli chce się pomóc dziecku, to
trzeba wejść w jego świat i zrozumieć je. Trzeba też mówić językiem, który dziecko
rozumie. Bez moralizatorstwa i poczucia wyższości. Pamiętam pierwszy zjazd AA w
1984 roku. Usłyszałam tam historię pewnego księdza, który był alkoholikiem. Gdy
Kościół po raz pierwszy ogłosił sierpień miesiącem trzeźwości, to ten ksiądz miał
wygłosić kazanie. No i zjechali się chłopi z całej okolicy i czekali, co ten ochlapus,
którego nieraz z rowu wyciągali, powie o trzeźwości. A on się wdrapał na ambonę w
tym wiejskim kościele i powiedział tylko jedno zdanie: „Codziennie modlę się,
żebyście nie byli tacy jak ja”. Cały kościół podobno płakał. Nie potrzeba było więcej.
To był wielki człowiek, chociaż był alkoholikiem. Był autentyczny. To jest bardzo
ważne w pracy z dziećmi – autentyczność. Na dzieci okropnie działa podwójność,
gdy nauczyciel czy inny dorosły, który ma bezpośrednie oddziaływanie na dziecko,
mówi co innego i robi co innego! Wtedy nawet najlepszy program nie zadziała.
I aż wstyd, żeby psychiatra o tym mówił, bo ja jestem od sprzątania skutków
ewentualnego niedopatrzenia, a nie od pouczania czy układania szkolnych
programów.
– Dziękuję za rozmowę
05 maj 2008
JOLANTA BIAŁEK, LUBOMIRA SZAWDYN - UZALEŻNIONY, UZALEŻNIONA...
Dlaczego jedni ludzie się uzależniają, a inni nie?
Od czego można się uzależnić?
Czy każde uzależnienie jest śmiertelne?
Jak leczyć uzależnienia?
Na te i wiele innych pytań odpowiada Lubomira Szawdyn, psychiatra i
psychoterapeuta uzależnień.
Jolanta Białek: – O uzależnieniach wie Pani wszystko.
Lubomira Szawdyn: – Wiem dużo, ale nie wszystko, bo nie wszystko jeszcze o
uzależnieniach wiadomo.
Od czego ludzie mogą się uzależnić?
– Od wszystkiego. Od alkoholu, od narkotyków, od pracy, od partnera, od Internetu,
od komórki, hazardu – mogę wymieniać długo. Dzielę uzależnienia na chemiczne i
niechemiczne, czynnościowe. Używki, takie jak narkotyki, nikotyna czy alkohol,
trują organizm. Uzależnienia czynnościowe nie trują, ale przebiegają tak samo. To
jest wewnętrzny przymus wykonywania jakichś czynności. Trzeba też zdawać sobie
sprawę, że uzależnienia czynnościowe występują równolegle z uzależnieniami
chemicznymi. Bo żeby funkcjonować na przykład po nocy spędzonej na kartach,
ludzie sięgają po używki.
Dlaczego jedni ludzie się uzależniają, a inni nie?
– Nie wiem. Pracuję czterdzieści lat z uzależnionymi i nie wiem. Genetycy twierdzą,
że predyspozycje do uzależnienia dziedziczymy. Jednak z mojego wieloletniego
doświadczenia nie wynika, że osoby obciążone genetycznie, to znaczy pochodzące
na przykład z rodzin alkoholowych, uzależniają się szybciej niż inne. Jak dotąd nie
spotkałam człowieka, który byłby bardziej predysponowany do wpadnięcia w nałóg
niż inni. To jest tak jak z kiszeniem ogórków: wkładamy do słoja ogórki i za dwa dni
część jest już ukiszona, a część pozostaje zielona nawet po miesiącu. Nikt nie wie
dlaczego tak się dzieje. Na uzależnienia wpływają zarówno czynniki zewnętrzne, jak
i wewnętrzne. Szuka się genu odpowiedzialnego za to, szuka się mechanizmów
mózgowych, ale jeszcze nic pewnego nie wiemy. Od wszystkiego można się
uzależnić. Jeśli jakaś czynność przynajmniej na początku przynosi nam satysfakcję,
daje jakieś profity, to bardzo łatwo wpaść w pułapkę. Na przykład sportowcy, albo
serialowi aktorzy – młodzi chłopcy – nagle zaczynają odnosić sukcesy, nagle
zdobywają duże pieniądze i sławę. Nie potrafią sobie z tym poradzić. Chcą należeć
do wielkiego świata, który im się kojarzy z szybkimi samochodami, markowymi
ciuchami i ekskluzywnymi miejscami – do takich należą według nich kasyna.
Wydawanie wielkich sum pieniędzy daje potrzebny zastrzyk adrenaliny. Wpadają w
spiralę, by wciąż zapewnić sobie emocje, a potem już trudno powiedzieć: dość. To
nie musi trwać długo – czasami wystarczą dwa miesiące, by zabawa przerodziła się
w nałóg. I przychodzą do mnie po pomoc. Po początkowej fascynacji, chwilach
pozornego szczęścia, przychodzi ból i cierpienie. Jeżeli nie podejmie się leczenia,
może się to zakończyć śmiercią.
Uzależnienie od Internetu czy hazardu może doprowadzić do śmierci?
– Tak, każde uzależnienie jest śmiertelne. Pracuję z ludźmi, którzy od siedzenia przy
komputerze mają zaniki mięśni kręgosłupa, zaniki mięśni pasa biodrowego, mają
wyschnięte śluzówki, są kalekami, powoli przestają się poruszać, fatalnie się
odżywiają – albo tyją, albo się głodzą. A to są tylko objawy somatyczne. Do tego
dochodzą zaburzenia psychiczne: ciężkie depresje, zaburzenia osobowości, a nawet
utrata tożsamości. Ludzie podają się w Internecie za różne osoby i w końcu nie
wiedzą, kim są. Sami już sobie nie mogą pomóc, bezwzględnie wymagają leczenia.
Jak się leczy uzależnienie od Internetu?
– Tak samo jak wszystkie inne uzależnienia. Różnica jest taka, że z uzależnienia od
Internetu można się wyleczyć. I człowiek po leczeniu może usiąść do komputera, coś
tam załatwić i odejść. W przypadku uzależnień chemicznych to nie jest możliwe.
Pierwszy kieliszek jest najczęściej przyczyną nawrotu. Ale ze wszystkimi
uzależnieniami jest tak, że albo są, albo ich nie ma. Nie ma znaczenia, od czego
człowiek jest uzależniony. Czy to jest alkohol, hazard, czy Internet, zawsze jest to
bezsilność człowieka wobec jakiegoś środka chemicznego bądź czynności. Są bardzo dobrze opracowane programy leczenia uzależnień i są to metody skuteczne. W leczeniu najważniejsze jest, aby osoba uzależniona podjęła decyzję o leczeniu, aby przyznała się do bezsilności wobec nałogu. Podstawą jest stwierdzenie: Jestem
bezsilny wobec alkoholu, Internetu... I to jest jednocześnie diagnoza. Potem trzeba
pokazać, które obszary swojego życia pacjent zaniedbał, do czego doprowadził swoje relacje z najbliższymi, co się stało z jego emocjami, z uczuciami. Ważne jest też, aby zrozumiał, dlaczego tak się stało, przed czym uciekał w nałóg. A potem należy nauczyć go ponownie budowania relacji z ludźmi. Do tej części poznawczobehawioralnej dochodzą jeszcze treningi, między innymi interpersonalny,
intrapersonalny czy asertywności. Trwa to dwa, trzy lata. Oczywiście, ten okres
podzielony jest na małe etapy, zadania, które pacjent przed sobą stawia i je realizuje, i które wspólnie monitorujemy.
Jakie to są zadania?
– Zaczynamy od analizy systemu wartości: co jest dla ciebie najważniejsze? Ludzie
tworzą swoją hierarchię wartości: rodzina, praca, dzieci, miłość – różnie. I później
przez tydzień dokładnie zapisują, ile czasu poświęcili w ciągu dnia tym swoim
najważniejszym wartościom. Opisują każde piętnaście minut, wszystkie czynności,
które w tym czasie wykonywali. No i okazuje się, że rodzinie poświęcili w sumie
przez tydzień godzinę, dzieciom jeszcze mniej... Wspólnie odkrywamy, że ten ich
świat wartości to mit. Bo w chorobie trudno zobaczyć prawdziwy obraz siebie w
obecnej rzeczywistości.
Nie wiemy, dlaczego człowiek się uzależnia, ale czy można rozpoznać, kiedy jest już uzależniony? Czy jest jakaś granica, za którą jest już uzależnienie? A może są jakieś etapy, po których człowiek może rozpoznać, że kroczy w kierunku uzależnienia?
– Są takie etapy – ostrzeżenia. Pierwszym jest kompromitacja. Na przykład mąż
obiecał żonie, że pójdą razem na imieniny, ale nie poszli, bo on zapił, albo został w pracy, albo poszedł grać. I to się zdarza coraz częściej, a on zaczyna oszukiwać i
siebie, i bliskich. Tłumaczy, znajduje jakieś wykręty, usprawiedliwienia, także przed samym sobą. Drugim etapem jest utrata kontroli czasu. Siądę tylko na pół godziny do komputera – a mija piąta godzina i on dalej siedzi; wskoczę tylko na jednego – mija cała noc i film się urywa; zagram tylko jedną partyjkę – i gra go pochłania na kilka, kilkanaście godzin. I nie potrzeba alkoholu, żeby urwał się film. W przypadku uzależnień czynnościowych również następuje taka niepamięć albo subiektywne odbieranie czasu – skracanie lub wydłużanie. I to jest dla wielu impuls do szukania pomocy: „Już sobie nie radzę” – to budzi niepokój. Trzeci etap: ostrzeżenie, już ostatnie, to absolutna utrata kontroli nad wykonywanymi czynnościami. Człowiek skompromitował się już nieraz, wie, że nałóg go wciąga, ale jeszcze myśli, że nad tym wszystkim panuje – w pracy mają do niego pretensje, najbliżsi mają do niegopretensje i on zaczyna umawiać się sam ze sobą: tylko dwie lampki wina, tylko dwie godziny przy komputerze. Nastawia nawet zegarek, żeby nie przekroczyć czasu.
Kiedy zegarek dzwoni, on go nawet nie słyszy, po dwóch lampkach są następne –
kontrakt zawarty ze sobą nie ma znaczenia, zrywa się go po raz kolejny. To właśnie
jest już utrata kontroli, to jest już uzależnienie.
Ale ta granica jest różna u różnych osób. Niektórzy piją dużo, a nie są
alkoholikami. Niektórzy siedzą przy komputerze po dwanaście godzin, bo taką
mają pracę, i nie popadają w uzależnienie. Dlaczego?
– Nie wiadomo, tak jak z tymi ogórkami.
Miałam w dzieciństwie dwóch kolegów, braci, jeden był w moim wieku, drugi
młodszy. Ich ojciec był alkoholikiem. W ich domu co jakiś czas rozgrywała się
tragedia, ojciec ich bił, bił ich mamę. Ona uciekała z dzieciakami, on ich gonił z
siekierą – straszne rzeczy się działy. I jeden z nich, ten młodszy, też wpadł w
nałóg, już zresztą nie żyje. Ten starszy jakoś potrafił się przed tym obronić. Obaj byli wychowywani w takiej samej rodzinie, przeszli to samo. Jeden wpadł, drugi nie, a więc nie geny, nie rodzina. Więc co decyduje?
– Nie wiem. Mój najmłodszy pacjent miał sześć lat. To był chłopiec z tak zwanego
dobrego domu. Zgłosiła się do mnie wychowawczyni zerówki, do której chodził.
Dziewczynki jej powiedziały, że czują od niego alkohol. Nauczycielka jakiś czas
obserwowała chłopca i zaczęła się niepokoić, ale nie była pewna, zwróciła się do
mnie. Przyszłam do klasy, zobaczyłam tego chłopca, nie miałam wątpliwości.
Podczas zajęć w terenie sadziliśmy kwiatki wspólnie z dzieciakami i on nagle
przytulił się do mnie i powiedział: „Ale przyjdziesz tu ze mną, żeby zobaczyć czy
one wyrosną? Przyjdziesz, bo nikt ze mną tu nie przyjdzie?”. I o tym wszystkim
powiedziałam jego rodzicom. Płakali oboje. Nie chcieli przecież skrzywdzić swojego
dziecka. Byli bardzo zajęci, oboje pracowali, często wyjeżdżali. Chłopiec był sam. Jak bardzo czuł się samotny, zrozpaczony, skoro szukał pociechy i ucieczki w alkoholu?
To straszne, że w tej codziennej gonitwie można zgubić to najważniejsze – własne dziecko, siebie. A co jest dla Pani najważniejsze?
– Najważniejsze jest przykazanie „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”.
Wszyscy je powtarzamy, ale czy rozumiemy? To jest przykazanie, które mówi o tym,
że trzeba siebie kochać. Zadaj sobie pytanie: co w sobie lubisz? Czy jest coś, co w
sobie lubisz? Prawda, że to trudne pytanie? Łatwiej jest znaleźć tysiąc spraw, których nie lubimy, których chcielibyśmy się pozbyć. Człowiek uzależniony nienawidzi
siebie, czuje się nikim, więc nie może też nikogo kochać. To też trzeba sobie
uświadomić, chociaż to bardzo boli. Człowiek uzależniony nie dba o siebie i nie
może dbać o relacje z innymi. Nie rozumie swoich emocji, nie może więc rozumieć
przeżyć innych. Dlatego, gdy rozmawiam z moimi pacjentami, szukamy czegoś
takiego, na czym można się oprzeć, od czego można zacząć. Trzeba pokochać siebie, aby budować.
Żeby przekonać uzależnionego do pokochania siebie trzeba ogromnej siły. Tyle
lat Pani pomaga uzależnionym i zawsze z jednakowym zaangażowaniem. To
chyba nie jest łatwe?
– A kto powiedział, że ma być łatwo? Kiedyś podjęłam taką decyzję, zostałam
lekarzem, złożyłam przysięgę Hipokratesa i nikt nie może mnie z niej zwolnić. Sama
też nie mogę się urlopować od niej. Przysięgałam pomagać, więc pomagam.
– No tak, ale psychiatra to lekarz specyficzny, mówi się, że jest to lekarz od duszy.
Czy trzeba mieć specjalne predyspozycje?
– Zawsze umiałam słuchać. To się zaczęło bardzo wcześnie, jeszcze w szkole.
Koleżanki mówiły, a ja słuchałam, Trzeba słuchać tak, żeby słyszeć nawet to, co nie
zostało powiedziane, a może przede wszystkim to... Czy to są specjalne
predyspozycje? Nie wiem, może tak. No i trzeba się ciągle uczyć. Moja mama chciała, żebym została „profesorką”, to znaczy nauczycielką, tata natomiast chciał, abym zdobyła jakiś konkretny zawód, coś ścisłego. Może dlatego poszłam na medycynę.
Medycyna wymaga ścisłego umysłu i pewnie jakiejś wrażliwości i empatii. Wszystko
to chyba mam i miałam też oparcie i miłość rodziców.
Wcześniej już Pani powiedziała, że rodzina odgrywa zasadniczą rolę. Może być
destrukcyjna, a może też dać taką siłę, że człowiek nie złamie się nigdy.
– Jeżeli dziecko od początku, jeszcze przed urodzeniem wie, że jest kochane, że jest
najważniejsze dla swoich rodziców, dostaje tyle ciepła i uwagi, ile potrzebuje, to
rzeczywiście jest to ogromna inwestycja na przyszłe życie. A jeśli do tego rodzice
pozwalają dziecku dojrzewać i dorastać, pokonywać trudności, uczyć się na błędach,
ponosić konsekwencje dziecięcych, nie zawsze dobrych, wyborów, to później już
jako dorosły człowiek będzie umiał stawić czoło różnym pokusom i problemom. Nie
będzie musiał uciekać w różne nałogi. Bo to jest najczęściej jakaś ucieczka. Dorośli
muszą opiekować się dziećmi, po to jest czas dzieciństwa. Rodzice poświęcają czas
swoim dzieciom, słuchają ich, powoli wprowadzają w świat. Dzieci puszczone
samopas mogą gdzieś utknąć – w narkotykach, w alkoholu, w Sieci. Nie można
przegapić momentu, gdy dziecko woła o miłość, eksperymentując z używkami,
siedząc godzinami przy komputerze. Dorośli nie zawsze słyszą ten krzyk, a czasami
nie chcą go słyszeć, bo tak jest wygodniej. Przynajmniej przez jakiś czas.
Często jest tak, że uzależnieni niejako usprawiedliwiają swoją słabość właśnie
dzieciństwem – nic nie mogę zrobić, bo miałem takie okropne dzieciństwo,
takiego ojca, taką matkę. Jak takim ludziom można pomóc? Oni nie otrzymali
takiej siły i umiejętności radzenia sobie.
– Trzeba wrócić do bolesnych spraw z dzieciństwa. To trudne, bo ludzie całe lata
mają wymazane. Nic nie pamiętają. Jednak podczas terapii, gdy wracają
wspomnienia, znajdują oparcie. I wtedy mogą zacząć od podstaw budować
fundamenty własnej tożsamości. Wtedy mogą szukać pogubionych gdzieś talentów,
bo każdy człowiek ma jakieś zdolności. I ten odgrzebany talent pomaga uporać się z
poczuciem żalu i bezradności.
Bywa jednak tak, że to właśnie talenty popychają w nałogi. Ktoś chce być wielkim muzykiem, wielkim aktorem, konstruktorem, prawnikiem i jakoś się to nie udaje.
A jeszcze rodzice wymagają sukcesu, a tu sukcesu nie ma. I co wtedy? Człowiek swoją frustrację zapija, sięga po narkotyki...
– Ale rodzice muszą uważnie patrzeć na dziecko i słuchać go. Nie mogą poprzez
dziecko realizować swoich marzeń i swoich zaprzepaszczonych talentów. To jest
tragedia, wtedy najłatwiej popchnąć dziecko w otchłań. Gdy w rodzinie na przykład
lekarzy nagle rodzi się artysta i on nie chce być lekarzem tak jak cała rodzinna
dynastia – no i szuka ucieczki. Rodzice muszą rozwijać prawdziwe talenty dziecka, a
nie te wyobrażone. Trzeba rozwijać autonomię dziecka, a nie tłamsić każdy jej
przejaw, bo to doprowadza do poczucia bezradności, rodzi lęki i poczucie bycia
gorszym. Człowiek nosi w sobie takie poczucie krzywdy długie lata. Czuje, że nie ma
wpływu na swój los, nie chce wziąć odpowiedzialności za siebie, nie mówiąc już o
innych. Poza tym bardzo ważne są granice. Nie musimy od razu być mistrzami
świata, robić wszystko najlepiej. Ważne jest, aby oczekiwania były na naszą miarę.
Czyli trzeba wrócić do początku, znaleźć ten moment, gdy granice zostały
przekroczone?
– W terapii bardzo ważny jest powrót do korzeni, do relacji rodzinnych.
Rozmawiamy bardzo dokładnie o nich z pacjentem. I na przykład jest tak, że on od
dwudziestu lat nie rozmawia ze swoim ojcem, że kontakt się gdzieś tam urwał. A
więc bywa, że trzeba jechać do tego ojca na drugi koniec Polski i przekonać go, aby
porozmawiał z synem.
I Pani jeździ?
– A mam jakieś wyjście? Trzeba pomóc rozwiązać czasami niezwykle trudne
konflikty, ale bez tego niemożliwy jest powrót do życia bez nałogu, do życia w
harmonii. To jest proces bolesny, ale konieczny. Trzeba wyjść ze ślepego zaułka, w
którym się tkwi czasami od wielu lat. Czasami jest tak, że człowiek po raz pierwszy
w życiu zdobywa jakiś fundament do budowania siebie – własnej, dorosłej
tożsamości. I po raz pierwszy przychodzi ciekawość samego siebie – już nie wstręt
do siebie, ale zaciekawienie. I to jest impuls do wyzdrowienia. Człowiek wychodzi z
tunelu. I to mnie ciągle zachwyca od tylu lat – każdy taki moment, gdy pacjent
zaczyna widzieć, że świeci słońce. Taki moment, w którym zaczyna mu się znowu po
prostu chcieć żyć...
Bardzo dziękuję za rozmowę.
29 maj 2008
HALINA GINOWICZ - UZDRAWIANIE Z NAŁOGU
Nie ma uniwersalnej i skutecznej metody leczenia uzależnień. Skuteczne bywają
natomiast terapie proponowane poszczególnym uzależnionym. Bo nie od wybranej
metody, a od nastawienia uzależnionego i umiejętności terapeuty zależy jej
skuteczność. Nawet najbardziej nowatorska metoda nie pomoże temu, kto nie
zrozumie, że jest uzależniony.
Nie ma wśród naukowców i praktyków zgody co do tego, jakimi kryteriami należy
się posługiwać przy ocenie skuteczności terapii uzależnień. Możemy założyć, że
sukces jest wtedy, gdy pacjent odstawia zupełnie środek uzależniający i nie wraca do
niego. Ale jak długo? Czy sukces jest wtedy, gdy pacjent nie wraca do nałogu przez
rok, przez dwa lata, czy może dożywotnio? Niekoniecznie, bo celem terapii może też
być uzyskanie ograniczenia w ilości nałogowych zachowań (chociaż co do tego nie
ma powszechnej zgody). A zatem sukcesem może być także uzyskanie kontroli nad
nałogowym zachowaniem. Trzymając się ściśle międzynarodowych kryteriów
(obowiązujące na świecie medyczne systemy diagnostyczne, to europejski ICD-10
oraz amerykański DSM- IV), należałoby oficjalnie przyjąć, że jeśli ktoś w ciągu roku
nie wróci do nałogu, to znaczy, że nie jest już uzależniony. Czy można więc być
byłym alkoholikiem, byłym narkomanem, pracoholikiem czy zakupoholikiem? I tak,
i nie... Jeśli chodzi o uzależnienia od niechemicznych kompulsji (pracoholizm,
zakupoholizm), to wielu praktyków zgodziłoby się z tym, że ów brak powrotu przez
rok do nałogu może oznaczać całkowite zerwanie z nim. Trudniejsza jest sprawa z
uzależnieniami od substancji chemicznych: od alkoholu czy narkotyków. Częste są
przecież sytuacje, gdy po rocznej lub dłuższej abstynencji, czasem nawet wieloletniej, pacjent wraca do nałogu. Zdarzają się też przypadki osób uzależnionych od alkoholu, którym udaje się wrócić po terapii do picia towarzyskiego. Jednak
powszechny jest pogląd, że jeśli ktoś już raz się uzależnił, to nie ma wyboru – czyli
nie może wrócić do picia lub kontrolowania zachowania związanego z
uzależnieniem. Jak zatem wygląda skuteczna terapia?
Przyjrzyjmy się jej krok po kroku...
Charakteryzując proces odchodzenia od nałogowych zachowań, posłużę się
transteoretycznym modelem zmiany opisanym przez Jamesa O. Prochaskę i Johna
C.Norcrossa, dwóch wybitnych amerykańskich psychologów klinicznych, autorów
pracy pt. Systemy psychoterapeutyczne, która niedawno ukazała się także na
polskim rynku. Model ten dobrze nadaje się do opisu tego, co dzieje się z pacjentem,
który próbuje samodzielnie lub z pomocą terapeuty wyjść z uzależnienia. Każde ze
stadiów określa zadania, jakie trzeba wykonać, by przejść do następnego etapu.
Wstęp do terapii
Zaczynamy od pogłębionej diagnozy. Musimy zrozumieć pacjenta, by móc
opracować dla niego indywidualną strategię terapeutyczną. Badamy historię jego
życia, wczesne doświadczenia, przekonania, schematy sterujące życiem,
dysfunkcjonalne zachowania, aktualne problemy, sytuacje aktywujące nałogowe
zachowania. Staramy się uchwycić, w jaki sposób nałóg wpływa na poszczególne
sfery życia pacjenta.
Na tej podstawie opisujemy, jak rozwijało się uzależnienie. Bardzo istotne jest
rozpoznanie, czy pacjent chce zmienić swe dotychczasowe życie i czy naprawdę jest
gotów to zrobić. To ważny czynnik prognostyczny, bo na im bardziej
zaawansowanym etapie zmiany dotychczasowego życia jest pacjent, tym szybszego
postępu możemy się spodziewać. To rozpoznanie ma też znaczenie przy określaniu,
jakie formy terapii są wskazane, a jakie nie.
Na podstawie diagnozy tworzymy listę problemów pacjenta. Tych subiektywnie
przez niego odczuwanych, i tych, które są ich źródłem. Układamy strategię
postępowania. Ważne jest, aby pacjent widział w terapeucie kogoś życzliwego i
stojącego po jego stronie, od kogo jest w stanie przyjąć różne informacje, także tę
najważniejszą: że stracił kontrolę nad swym życiem i że jest uzależniony. Terapeuta
interpretuje zachowania towarzyszące nałogowi i pokazuje pacjentowi, w jakim
punkcie życia się znalazł. Pacjent dowiaduje się także, na czym terapia będzie
polegać, jak długo potrwa, co jest jej celem, jakich korzyści może spodziewać się po
jej zakończeniu i jaka będzie jego rola w tym procesie.
Etap przedrefleksyjny Zanim pacjent trafi do terapeuty, mija sporo czasu. W tym okresie w jego życiu pojawia się nadmiar. Nadmiar alkoholu lub zażywania substancji psychoaktywnych.
Albo za dużo grania czy siedzenia przed ekranem komputera. Nadmiar
niepotrzebnych zakupów lub objadania się ponad miarę. Albo też praca
zdominowała wszystko inne. Lista takich czynności może być długa. Są osoby, które
po rozstaniu się z jednym nałogiem, zamieniają go na inny. Wielu alkoholików po
odstawieniu alkoholu ma problemy z nadużywaniem Internetu, nadmierną i
kompulsywną aktywnością seksualną, pracoholizmem itp.
Granica między normą a nadmiarem jest trudna do uchwycenia. Jeszcze trudniejszy
do zauważenia jest moment, w którym nieszkodliwy początkowo nadmiar
niepostrzeżenie staje się zależnością – czymś, bez czego żyć już nie możemy. I
kontynuujemy to zachowanie mimo doświadczanych z tego powodu licznych
bolesnych konsekwencji.
Szybciej owe konsekwencje zauważa otoczenie. Bliscy dosyć wcześnie widzą, że
życie uzależnionego zaczęło się koncentrować wokół tej jednej szczególnej czynności.
Pochłania ona coraz więcej czasu, pieniędzy, energii, w zaawansowanej postaci także zdrowia. Dzieje się to kosztem innych spraw i obowiązków, kosztem studiów, pracy, bliskich związków, wbrew wyznawanym normom i wartościom. Dotychczasowe sposoby przyjemnego spędzania czasu stają się marginalne, przegrywają z nałogiem.
Wszystkie dziedziny życia są nim – w większym lub mniejszym stopniu –
przesiąknięte, a próby zapanowania nad nałogową formą życia nie dają
oczekiwanego skutku. Bywa, że są tylko krótką przerwą, odpoczynkiem przed
ciągiem dalszym, który nieuchronnie następuje. Podstawowym kryterium
diagnostycznym uzależnienia jest bowiem trudność w kontrolowaniu zachowania
związanego z nałogiem (rozpoczynanie, kończenie, poziom zaangażowania).
Zawodzą obietnice i przysięgi zerwania z nałogiem, dawane komuś i sobie samemu.
Osoba uzależniona zdaje się długo nie widzieć tego, co się w jej życiu dzieje. Jest
Niezdolna do „trzeźwego myślenia”, działa impulsywnie lub podejmuje decyzje na
podstawie nieadekwatnych informacji. Potrafi sypać racjonalizacjami,
minimalizować, przerzucać odpowiedzialność na innych. Jej zachowanie jest
podporządkowane subiektywnemu i doraźnemu rachunkowi zysków i strat. Bilans
ten podlega częstym wahaniom.
Te zachowania są charakterystyczne dla etapu przedrefleksyjnego
(prekontemplacyjnego), poprzedzającego jakiekolwiek rozważania nad potrzebą
zmiany. Etap ten może trwać kilka miesięcy lub nawet kilka lat, zanim uzależniony
sam uzna potrzebę zmian lub zostanie do tego zmuszony przez czynniki
zewnętrzne. Ale też może nigdy nie wyjść poza jego ramy. Pacjent nie widzi
problemu. Jeżeli zgłasza się na terapię, często robi to z powodu silnej presji ze strony innych. I dopóki ją odczuwa, może nawet zaprzestać nałogowych zachowań. Kiedy jednak nacisk słabnie – szybko powraca do starych zachowań. Wśród pacjentów przerywających terapię 40 proc. to osoby będące właśnie na etapie
przedrefleksyjnym.
Co zrobić, aby osoba uzależniona uświadomiła sobie wreszcie, że jest uzależniona?
Pomóc mogą interwencje oparte na poszerzaniu świadomości, takie jak obserwacje,
konfrontacje, interpretacje. Szczególną odmianą konfrontacji o dużej sile
motywującej jest procedura interwencji opisana przez Vernona E. Johnsona,
amerykańskiego specjalistę w dziedzinie uzależnienia od alkoholu, autora słynnej
pozycji Od jutra nie piję. Terapeuta przygotowuje bliskich do spotkania z pacjentem.
Oni pomagają mu zobaczyć, co stało się z jego życiem w związku z nałogiem,
przebijają się przez system zaprzeczeń i racjonalizacji w umyśle pacjenta. W takich
rozmowach czasem dochodzi do dramatycznego rozładowania napięcia (katharsis).
Zdarza się, że pacjent samodzielnie podejmuje terapię albo decyduje się na
dokonanie zmiany, poruszony jakimś zdarzeniem mającym związek z jego
problemem (np. śmierć kolegi, z którym pił).
Pacjent powinien zacząć terapię w możliwie optymalnej dla siebie kondycji
intelektualnej. Lepiej przełożyć rozpoczęcie terapii, póki nie ustąpią odwracalne
deficyty poznawcze. Dysfunkcje poznawcze to ta zmienna, która koreluje z
niepowodzeniami w terapii.
Etap refleksji
Po etapie przedrefleksyjnym następuje stadium refleksji (kontemplacji). Na tym
etapie człowiek uznaje, że trzeba coś z problem zrobić. Niektórzy jednak na zawsze
pozostają z syndromem „odkładania do jutra”, co prawdopodobnie wynika z
typowego dla tego okresu konfliktu motywacji i mieszanych uczuć związanych ze
zmianą zachowania. Pragną zmiany i boją się jej, chcą przestać pić, a zarazem chcą
pić nadal.
Na tym etapie terapii pacjenci częściej korzystają z lektury i innych form
edukacyjnych. Stają się coraz bardziej świadomi siebie i istoty swoich problemów.
Dokonują też wyboru: którymi wartościami chcą się dalej kierować w życiu, a które
chcą odrzucić. Zaczynają rozumieć, jak ich dotychczasowe zachowanie odcisnęło się
na życiu bliskich im osób. Pacjent jest gotowy do podjęcia wyzwań kolejnego
stadium jeśli zmienił dotychczasowy sposób myślenia o problemie i dostrzega
destrukcję we własnym życiu.
Wzbudzenie w pacjencie motywacji do zmiany jest pierwszym wyzwaniem, przed
którym staje terapeuta. Nie można komuś pomóc wbrew jego woli i bez
współdziałania. Pacjent może być fizycznie obecny podczas różnych zajęć
terapeutycznych, ale jeżeli nie zechce współdziałać, nic z tego nie wyniknie dla
niego. Także osoba doprowadzona na leczenie przez policję lub zamknięta w
zakładzie karnym i tam poddana terapii, nic nie zyska z niej, jeśli nie będzie chciała współdziałać.
Aby zmotywować pacjentów, zachęca się ich, by rozpoznali własne obawy dotyczące
spodziewanych strat. Ważne, aby te obawy nie doprowadziły do powrotu do nałogu.
Pacjent na tym etapie może mieć trudność z wytrwaniem w reżimie terapeutycznym.
Pomoc polega na wspieraniu go bez ocen i pouczeń, tak by w końcu mógł
przezwyciężyć konflikt.
Każda próba zmiany utrwalonych zachowań rodzi opór. Warto przyjrzeć się jego
źródłom. Często wynika on z przekonań pacjenta na temat uzależnienia i terapii.
Bywa że pacjent stawia znak równości między trzeźwością a jej spodziewanymi
nieprzyjemnymi konsekwencjami, takimi jak poczucie bycia odrzuconym i
pozbawionym czegoś, co mu się należy. Przyznanie, że jest się alkoholikiem rodzi
poczucie klęski. Do tego dochodzi klaustrofobiczne poczucie, że „już nigdy”,
konieczność dorośnięcia, pożegnania się z zabawą i frajdą. Z drugiej zaś strony picie kojarzy się z wolnością, młodością, sukcesem i szczęściem.
Zrozumiałe, że tak myślący pacjent nie chce oddać nałogu i zdecydować się na
uczestnictwo w terapii, której jednym z głównych celów jest nauczenie się
abstynencji lub ograniczeń. Ważna jest tu praca terapeutyczna w obszarze przekonań pacjenta.
Stadium przygotowania
Na tym etapie pojawia się u pacjenta gotowość do zmiany. Z pomocą terapeuty
układa plany, jak to ma być dalej, określa cele i priorytety. Podstawowym celem jest
zaprzestanie lub ograniczenie nałogowych zachowań.
Tu pojawiają się pierwsze kroki w kierunku samoregulacji, czyli połączenie intencji i zachowania. W sytuacjach zagrażających powrotem do nałogu pacjent już zaczyna
zastępować problemowe zachowanie zdrowszym. Kontroluje sytuacje lub bodźce,
które wywołują problem – np. nie spotyka się z kolegą, z którym do tej pory zawsze
pił. Ważne, by pacjent uwierzył, że może zasadniczo zmienić swoje życie, i że potrafi radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Stadium działania
W tym momencie terapii pacjent zmienia swoje zachowania, by przezwyciężyć
podstawowy problem. Wymaga to poświęcenia temu czasu i energii,
skoncentrowania się na problemie. Pojawiają się pierwsze sukcesy, nowe zachowania zaczynają być widoczne i dostrzegane przez otoczenie. Rodzina jest pełna nadziei, że będzie dobrze. Ważne, by przygotować pacjenta do tej zmiany i do starań o jej utrwalenie.
Pacjent na tym etapie terapii określa typowe dla siebie sytuacje wysokiego ryzyka
oraz wyzwalające nałogowe zachowania w sferze poznawczej, emocjonalnej,
behawioralnej i środowiskowej. Uczy się technik rozwiązywania problemów.
Badania potwierdzają, że programy wykorzystujące eksperymenty behawioralne są
bardziej skuteczne niż podawanie jedynie instrukcji lub stosowanie perswazji i
leków. Aranżowanie i odgrywanie najczęstszych niebezpiecznych sytuacji
przygotowuje do spotkania się z nimi już po terapii. Przydatny jest też trening
zachowań konstruktywnych, asertywności, relaksacyjny. Wszystko to pomaga
uniknąć konkretnych niepożądanych zachowań i rozszerzyć repertuar zachowań
konstruktywnych. Chodzi o to, by umocnić przekonanie pacjenta, że potrafi
skutecznie radzić sobie z sytuacjami wysokiego ryzyka.
W realnym życiu, poza ośrodkiem terapeutycznym, pacjent na tym etapie często
poza sukcesami doświadcza różnego typu porażek. Zwykle związane są z
samotnością i pragnieniem określonych doznań, których dostarczał nałóg. Nałogowe
zachowania wyzwalane są często przez emocje, kłopoty w relacjach z innymi ludźmi,
zachwianie dotychczasowego stylu życia, problemy środowiskowe i bywanie w
„niewłaściwych” miejscach. Dlatego na tym etapie ważne są poznawcze i
behawioralne strategie samokontroli związane z unikaniem sytuacji wysokiego
ryzyka.
Stadium utrwalania zmiany
W tym ostatnim stadium nadrzędnym celem jest zapobieganie nawrotowi i
umacnianie korzyści płynących z podjęcia nowych zachowań. Pacjent uwalnia się od
dotychczasowych kompulsji i angażuje w nowe, zdrowsze zachowania.
To właśnie ten etap decyduje, czy nastąpi nawrót uzależnienia, czy też nie. Bo nawet
ścisłe przestrzeganie abstynencji wcale nie daje gwarancji poprawy jakości życia.
Celem zatem jest pomoc pacjentowi w wykształceniu takich strategii
samodyscypliny, które pozwolą na ogólną poprawę stylu życia. Nie chodzi tylko o
zerwanie z nałogiem. Najważniejsze jest tu ukształtowanie nienałogowych zachowań
i przyzwyczajeń prowadzących do uzyskania większej satysfakcji i równowagi, np.
poprzez kontrolowanie stresu, pracę nad samooceną, osobisty rozwój, poszerzanie
kręgu zainteresowań, zmianę pracy, nowych znajomych, poprawę intymnych
związków i relacji.
Uzyskane zmiany pomaga utrwalić m.in. mocne postanowienie wytrwania w nich,
żywa pamięć tego, co się stało, wyobrażenie sobie korzyści ze zmiany zachowania. O ile we wcześniejszej fazie zasadne było unikanie sytuacji szczególnego ryzyka, to na tym etapie unikanie powinno zostać zastąpione odpowiednimi umiejętnościami
radzenia sobie w sytuacjach szczególnego ryzyka. Tylko wówczas, gdy sytuacje
„podwyższonego ryzyka” przestaną budzić w pacjencie emocje i „pożądanie”,
możemy mówić o sukcesie terapii...
05 czerwiec 2008
MARZENNA KUCIŃSKA - GDY RODZIC PIJE
Przed 30 laty w Stanach Zjednoczonych pojawił się ruch osób, które odkryły wiele
wspólnego w swoim życiu. Te wspólne cechy wiązały się nie tyle z tym, jacy byli, a
bardziej z ich rodzinami pochodzenia. Źródłem wielu cech Dorosłych Dzieci
Alkoholików (DDA) są doświadczenia związane z wychowywaniem się w
specyficznym systemie, jakim jest rodzina z problemem alkoholowym.
W. Kritsberg uważa, że niezależnie od tego, czy w rodzinie jest czynny alkoholik, czy
leczy się, czy też został z niej usunięty – rodzina alkoholowa to rodzina
dysfunkcyjna. Jak taka rodzina wpływa na rozwijające się w niej dziecko?
Dzieciństwo jest okresem kluczowym dla rozwoju naszej tożsamości. Doświadczając
własnej bezradności, dziecko musi przejść od symbiotycznej do niezależnej relacji z
rodzicami, ucząc się po drodze wielu umiejętności niezbędnych do przetrwania i do
ułożenia sobie życia tak, by czuć się szczęśliwym i spełnionym. W rodzinie
zaspokajającej emocjonalne potrzeby dziecka i innych członków oraz mającej jasne
zasady i reguły, dzieci rozwijają spójną, silną tożsamość, a także umiejętność takiego
współżycia z ludźmi, które pozwoli im realizować siebie.
Inaczej jest w rodzinie alkoholowej. W sytuacji permanentnego kryzysu związanego
z ciągłym nadużywaniem alkoholu przez matkę czy ojca, przetrwanie systemu
rodzinnego staje pod znakiem zapytania. Cała rodzina musi przystosować się do
sytuacji, gdy co najmniej jedno z rodziców bywa wyłączone z zaspokajania potrzeb
rodziny, na przykład przez swoją nieobecność fizyczną – ponieważ gdzieś pije, lub
psychiczną – kiedy jest w domu, ale pijane. Tego typu kryzys trwa zazwyczaj wiele
lat. Niepijący członkowie rodziny żyją w chronicznym stresie. Wymusza on zwykle
zachowania, które – choć trudne lub raniące – pozwalają przetrwać kryzys.
Atmosfera domu alkoholowego pełna jest swoistego napięcia. Wiąże się ono z
nieprzewidywalnością tego, co się zdarzy, z oczekiwaniem na wybuch i na to, w
jakim stanie wróci pijący rodzic. Rodzina funkcjonuje inaczej, kiedy jest on pijany, a
inaczej, kiedy jest trzeźwy: „Gdy był trzeźwy, zabierał mnie w różne miejsca. Dzięki
niemu obejrzałam najlepsze sztuki. Ale gdy wracał pijany, strasznie się go
wstydziłam. Był wulgarny i chamski, zawsze wtedy były awantury”.
Czasem to napięcie i oczekiwanie na wybuch związane jest, paradoksalnie, z
zachowaniem rodzica, który nie pije: „Ojciec, pijany, kładł się spać i po prostu go nie
było. Za to tej kobiety nie rozumiem: wieczne pretensje o wszystko. Gdy wracała z
pracy i słyszałem trzask furtki, żołądek podchodził mi do gardła. Wiedziałem, że
zaraz będzie o coś zła i że mi się oberwie, choć nie sposób przewidzieć za co”.
Partner osoby pijącej staje się czasem wulkanem złości tryskającej na wszystkich,
także na dzieci. Dzieje się tak, ponieważ nie radzi on sobie z negatywnymi uczuciami
i kosztami, które wiążą się z piciem partnera. Dzieci nierzadko wręcz prowokują
wybuch w nadziei, że jeśli matka wyładuje się na nich, to nie będzie awantury z
ojcem.
Z czasem w rodzinie narasta złość, żal i pretensje. Coraz częściej zdarzają się kłótnie.
Dziecko doświadcza wtedy głębokiego niepokoju – poprzez empatyczne
przejmowanie nastroju osoby, z którą jest związane. Doświadcza także silnego lęku,
gdy słyszy podniesione, agresywne głosy swoich bliskich, nawet jeżeli jeszcze nie
rozumie tego, co mówią. Kiedy już rozumie i słyszy pełne nienawiści słowa – rodzą
się w nim trudne uczucia związane z poczuciem własnej niemocy, skrzywdzenia i
zagrożenia.
Dzieci są świadkami kłótni. Widzą, jak rodzice robią krzywdę sobie. Często same
doświadczają ich agresji. Doświadczenia te wpływają na ich obraz świata i siebie:
świat zapisuje się im jako zagrażający i nieprzewidywalny, najbliższe osoby, które
powinny być wsparciem i obrońcami, stają się agresorami, a siebie dziecko widzi
jako kogoś bezsilnego. Z badań Witolda Skrzypczyka („Dzieci alkoholików –
zdarzenia traumatyczne”, Łódź 2000) przeprowadzonych w latach 90. wynika, że
świadkami przemocy w rodzinie alkoholowej było dwoje z trojga badanych dzieci.
Zdarza się, że dziecko w rodzinie alkoholowej staje się obiektem przemocy. Sprawcą
najczęściej jest ktoś bliski.
Wszystkie dzieci w rodzinach alkoholowych doświadczają zaniedbania
emocjonalnego. Czują się opuszczone, pomimo że rodzice są obecni i zaspokajają
fizyczne potrzeby dziecka. Rodzice bowiem zawsze koncentrują się na czymś innym:
na alkoholu, na tym, że partner pije, na utrzymaniu rodziny. Jednak w odczuciu
dziecka nigdy nie bywa tak, że ono jest na tyle ważne, by rodzice skupili się jedynie
na nim. Czuje, że nie powinno zawracać głowy sobą ani swoimi potrzebami, że nie
może sprawiać kłopotów. Sądzi, że musi zachowywać się tak, jakby było osobą
dojrzałą do wspierania rodziców w życiowych problemach, a nie dzieckiem, które
ich potrzebuje.
Bezpośrednią konsekwencją emocjonalnego opuszczenia jest niskie poczucie własnej wartości, czy wręcz bezwartościowości. Dziecko czuje, że rodzice potrzebują nie dziecka, lecz kogoś, kto będzie im pomagać w tym, z czym sobie nie radzą. Spycha zatem w głąb swoje potrzeby i emocje, ucząc się, jak ich nie okazywać, a w efekcie, jak nie pokazywać siebie. Stara się stać kimś takim, kogo potrzebuje rodzina.
A skutki? Dzieci wychowywane w domach alkoholowych przeżywają niemal zawsze
(80 proc.) złość lub nienawiść do rodzica. Ponad połowa z nich mówi o poczuciu
osamotnienia, aż 40 proc. przyznaje się do strachu przed rodzicem i do poczucia
wstydu za niego. Co czwarte nosi w sobie poczucie winy, czując się odpowiedzialne
za złą sytuację w domu. Po latach dorosłe już dzieci alkoholików, pytane o uczucia
związane z dzieciństwem, mówią o złości, gniewie, agresji lub buncie, a także o lęku, wewnętrznym bólu, niekiedy też o wewnętrznej pustce. W dzieciństwie kształtują się ich negatywne przekonania na swój temat – „jestem bezwartościowy”, „jestem głupi”, „jestem słaby” – adekwatne nie do realnych cech, ale do tego, jak czuli się w dzieciństwie. Postanawiają oni wtedy: „Nigdy nie będę mieć dzieci, żeby nie przeżywały tego co ja” albo „Nigdy się nie ożenię”. A to po latach skutkuje
trudnościami w znalezieniu partnera lub problemami z zajściem w ciążę.
10 lipiec 2008
WIKTOR OSIATYŃSKI - SILNA WOLA I INNE BAJKI
Z mitami, jakie narosły wokół zachowań związanych z piciem alkoholu, rozprawia
się WIKTOR OSIATYŃSKI.
Czy częstotliwość picia jest dowodem na uzależnienie?
Tak i nie. Codzienne picie kieliszka wina do obiadu nie jest uzależnieniem. Ale częste
picie większej ilości alkoholu jest dość poważnym sygnałem uzależnienia. Zwłaszcza
częste upijanie się może być objawem tej choroby. Pamiętajmy: każdy alkoholik
może przerwać picie na jakiś czas. Trudno mu jednak wytrzymać bez picia, toteż
wcześniej czy później znowu sięga po alkohol. A wówczas nieuchronnie, chociaż nie
zawsze od razu – znów zacznie się upijać.
Alkoholicy często mają przerwy w piciu. Są one „potrzebne” alkoholikowi, gdyż
organizm nie wytrzymuje ciągłego picia. Przerwy te nie świadczą jednak o tym, że
ktoś nie jest alkoholikiem. Jeśli kończą się one powrotem do destrukcyjnego i
niekontrolowanego picia, stanowią stuprocentowy symptom alkoholizmu.
Czy można pić w sposób kontrolowany i czy to oznacza, że nie ma uzależnienia?
Można. Większość ludzi używających alkoholu pije właśnie w sposób kontrolowany
i nie popada w uzależnienie. Od alkoholu uzależnia się jedynie 10-15 procent jego
użytkowników. Istotą uzależnienia jest właśnie utrata kontroli nad częstotliwością i
ilością wypijanego alkoholu. Dlatego alkoholizm nazywa się niekiedy „chorobą
kontroli”.
Utrata kontroli przybiera dwie formy. Po pierwsze, człowiek uzależniony sięga po
alkohol pomimo, iż obiecał sobie i innym, że tego nie zrobi. Po drugie, uzależniony
traci kontrolę nad ilością wypijanego alkoholu, gdy tylko zacznie pić. Ktoś na
przykład umówił się, że pójdzie wieczorem z żoną do teściów, i postanowił być
trzeźwy. Po południu wstąpił jednak na jedno piwo, „bo przecież jedno nie
zaszkodzi”. Ale po wypiciu tego piwa, poczuł nieodpartą chęć dalszego picia, wypił
drugie, trzecie i w końcu się upił. Kiedy indziej poszedł na przyjęcie, obiecując sobie
(lub komuś), że tym razem się nie upije. Postanowił wypić tylko jeden kieliszek, ale
gdy go wypił, nie mógł się powstrzymać przed dalszymi i znów przebrał miarę.
Alkoholik dramatycznie walczy o przywrócenie kontroli, a także o to, by dowieść
innym i sobie samemu, że jej nie utracił. W tym celu czasem rzuca picie na dłuższy
czas. Na przykład w polskich kościołach w sierpniu wielu ludzi ślubuje niepicie
alkoholu. We wrześniu podejmują picie w najlepsze, uznając, że skoro wytrzymali
cały miesiąc, to znaczy, że nie mają problemu. W istocie niemal każdy alkoholik
może przez długi czas w ogóle nie pić. Nie może jednak przez długi czas pić
ograniczonych dawek alkoholu. Toteż prawdziwy test na alkoholizm nie polega na
tym, by w ogóle nie pić, ale by pić przez długi czas na przykład tylko jeden kieliszek wina. Człowiek nieuzależniony nie będzie miał z tym większych trudności.
Uzależniony nie podoła takiemu ograniczeniu; wcześniej czy później po jednym
kieliszku wypije drugi, potem następny i jeszcze kolejny, aż do upicia się. To właśnie jest niezaprzeczalny dowód uzależnienia i braku kontroli nad alkoholem.
Czy marihuana nie uzależnia?
Pewnie uzależnia, ale inaczej niż alkohol. Ja tego osobiście nie wiem, bo sam się dość wcześnie w życiu uzależniłem od alkoholu, a potem, gdy zapaliłem „trawkę”, to
marzyłem tylko o tym, żeby wreszcie skończyć to świństwo i porządnie się napić.
Mówiąc zupełnie poważnie, to co czyni marihuanę tak niebezpiecznym narkotykiem,
to nie jest jej bezpośredni wpływ na organizm, lecz jej znaczenie jako symbolicznej
„bramy” wprowadzającej do znacznie cięższych narkotyków, wyniszczających
umysł, ducha i ciało w stopniu niekiedy nieodwracalnym.
Czy silna wola i mocna głowa chronią przed chorobą?
Tak zwana mocna głowa jest jednym z głównych ostrzeżeń przed możliwością
uzależnienia. Alkohol jest trucizną, przed którą normalny zdrowy organizm broni
się; wpływa on również na rozregulowanie kontroli w centralnym układzie
nerwowym, więc zdrowy człowiek po jego wypiciu ma zawroty głowy, trudniej mu
mówić, robi głupstwa. Człowiek z „mocną głową” toleruje większe ilości alkoholu.
Oznacza to najczęściej, że jego organizm jest bardziej odporny na truciznę, jaką jest alkohol. Taki człowiek może wypić dużo więcej niż inni, ale alkohol w jego
organizmie działa identycznie jak u innych ludzi: pozostaje trucizną. Spożywanie
większej ilości trucizny musi więc powodować większe spustoszenie.
Najczęściej bywa tak, że posiadacz „mocnej głowy” przez jakiś czas będzie całkiem
nieźle funkcjonował po alkoholu, ale – jeśli przeżyje i nie zginie w bójce, w wypadku albo nie umrze na zawał bądź inną chorobę spowodowaną nadużywaniem alkoholu
– po latach głowa mu osłabnie. Wtedy będzie upijał się coraz mniejszą ilością
alkoholu, ale za to – ponieważ głód alkoholu i objawy odstawienia nasilą się nie do
wytrzymania – będzie upijać się coraz częściej, czasem nawet po kilka razy dziennie.
Silna wola jest w przypadku alkoholizmu raczej zdradliwym pojęciem. Alkoholicy
na ogół wykazują bardzo silną wolę w działaniach, które służą piciu: potrafią w
środku nocy w nieznanym mieście wytrwale szukać alkoholu, aż do skutku. Nie
mają natomiast woli – żadnej ani silnej, ani słabej – wobec samego alkoholu lub
innego środka, od którego są uzależnieni. Na tym właśnie polega uzależnienie. A
jednocześnie alkoholik walczy uporczywie, choć beznadziejnie o udowodnienie
sobie i światu, że jednak ją posiada. Stąd bezskutecznie ponawiane obietnice i próby
kontrolowanego picia. Stąd wymyślny niekiedy system zaprzeczeń, który pomaga
alkoholikowi wyszukiwać inne przyczyny picia niż po prostu alkoholizm.
Nieprzypadkowo Pierwszy Krok Anonimowych Alkoholików mówi o uznaniu
bezsilności (czyli braku siły i woli) wobec alkoholu. Po jego dokonaniu trzeba
natomiast bardzo wiele silnej woli – i trzeba ją wciąż w sobie wyrabiać – by wytrwale realizować program zmian osobistych, niezbędnych do tego, by najpierw w ogóle wytrwać w trzeźwości, a później żyć normalnie bez alkoholu.
Piwo jest czy nie jest alkoholem?
Jest. Bez żadnej dyskusji. Nikt nie upija się wódką czy winem, ale alkoholem
zawartym w wódce, winie, piwie i w innych „napojach alkoholowych”. Nikt nie
uzależnia się od wódki, likieru, koniaku lub piwa, ale od alkoholu w nich zawartego.
Mit, iż piwo nie jest alkoholem, jest zgubny. Z tego powodu coraz więcej młodych
ludzi pije go coraz więcej.