O sobie

Z terminem DDA spotkałem się w1999 r. jak poszukiwałem mieszkania. Byłem rok po ślubie i chciałem mieć swój własny kąt, swoje gniazdko rodzinne. Mieliśmy problem ze zdolnością kredytową i poprosiliśmy mojego kuzyna o to aby nam poręczył kredyt. Tak się składało, że był on (no i oczywiście nadal jest) alkoholikiem ale już niepijącym i uczęszczającym od jakiegoś czasu na grupę AA. Orientował się On w sytuacji u moich rodziców. To On wytłumaczył mi, jaki problem istniał w domu moich rodziców. Moi rodzice pili. Dużo pili. Ja to wiedziałem, ale czasem człowiek jest tak "durny", że nie dopuszcza takich myśli do siebie. Nie potrafi przyjąć do wiadomości, że ma rodziców alkoholików. Bo skąd ma wiedzieć? O tym nie mówi się nigdzie. Wytłumaczył mi On wtedy, że moi rodzice są alkoholikami od dawna i że ja tak naprawdę wyrastałem w tym środowisku (trochę więcej o tym okresie opisałem w zakładce "Mój Pamiętnik"), a skoro wyrastałem, to jestem Dorosłym Dzieckiem Alkoholików, czyli DDA. Dla mnie to była jakaś abstrakcja, ale zbyt wiele "puzzli" z mojego dzieciństwa pasowało do obrazu mnie jako DDA. Oczywiście ja wtedy myślałem "Zaraz, zaraz, wtedy byłem dzieckiem i to jest przeszłość, a teraz jestem dorosły, po ślubie i problemy mam za sobą". Wkradł się jednak w moją duszę jakiś niepokój. Zacząłem zauważać w sobie zachowania, o których wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy. Może inaczej. Widziałem je, ale nie pytałem siebie: DLACZEGO?
- Dlaczego jestem nieśmiały?
- Dlaczego nie wierzę w siebie?
- Dlaczego czuję się mniej warty od innych?
Załatwianie kredytu trochę trwało, więc dosyć często spotykaliśmy się. W czasie rozmów kuzyn zaczął namawiać mnie na terapię DDA. Nie podjąłem terapii, bo myślałem sobie (po kilkunastu spotkaniach z kuzynem), że wiem już coś o zachowaniach alkoholików i że nie dam się wmanipulować w sztuczki moich rodziców.
       Mieszkanie kupiłem. Dzień przed odebraniem kluczy od mieszkania - urodził nam się synek. Bardzo się z tego cieszyłem ale jednocześnie zacząłem myśleć o pomocy rodzicom. Zacząłem mówić w rodzinie głośno o problemie, ale wszyscy to bagatelizowali, łącznie z rodzoną siostrą mojej mamy, która jak na ironię działała w swojej gminie w zespole do spraw związanych z uzależnieniami dotyczącymi głównie alkoholizmu. Mówiła mi wprost że przesadzam. Ja jednak zapowiedziałem rodzicom, że zacznę ich odwiedzać jak przestaną pić. Alkohol był silniejszy. W 2005 roku w styczniu dostałem smutny telefon o śmierci mojej mamy. Zmarła przez alkohol. Ojciec trafił 3 tygodnie później do szpitala w Węgorzewie, a potem do szpitala w Rudziszkach k. Węgorzewa, który był w rzeczywistości Domem Opieki dla ludzi psychicznie chorych. Alkohol tak poważnie zniszczył jego organizm, że nie mógł samodzielnie żyć wśród ludzi. Potrzebował całodobowej opieki. W listopadzie 2007 roku wykryto u niego guzy w klatce piersiowej i przewieziono go do szpitala płucnego w miejscowości, w której mieszkałem. W jego mieszkaniu cały czas mieszkał mój brat, a jego syn. U ojca stwierdzono złośliwy nowotwór płuc. Do domu wyszedł w kwietniu 2008r, ale brat nie chciał się nim zajmować. Tata u mnie nie chciał zamieszkać. Postanowiłem poprosić o przyjęcie go do hospicjum abym miał go pod ręką. W międzyczasie żona ponownie zaszła w ciążę i okazało się, że spodziewamy się bliźniaków. Dzieci urodziły się w marcu 2009 a 11 dni później zmarł mój tata. Jednak rok później zdarzyło się coś, co sprawiło że cała moja wiara w to, że dam radę bez terapii, wzięła w łeb. Na początku 2010 r. z konieczności zamieniliśmy mieszkanie na większe. Potrzebowałem pomocy w remoncie, bo mieszkanie było strasznie zapuszczone. Pomyślałem o bracie. Ale z nim już działo się coś złego. Pierwszy niebezpieczny sygnał otrzymałem dnia 27 stycznia 2010, kiedy brat trafił do szpitala. Tam lekarz powiedział mi, że powodem jego obecnej sytuacji był alkohol. Dodatkowo w tym czasie ADM zaczął prosić mnie abym wpłynął na brata, bo są duże zaległości w opłatach czynszowych. Jak prosiłem go, to pisał, że jestem fałszywy i dwulicowy.
I tu znowu moje uczucie, to uczucie bólu i poniżenia a nie złości. Bałem się wtedy, że może on wpaść w pętlę długów, bo nie wiedziałem że już w niej tkwi. Jednak nic mi o swoich problemach nie mówił, tylko wzbudzał we mnie poczucie winy, bo przecież to 0n ma problemy, to Jemu nie układa się w małżeństwie. Powierzchownie przychodziło mu do głowy że np. ja też mogę mieć problemy (roczne wtedy bliźniaki + 10-letni starszy syn i zbyt małe już mieszkanie, jedna pensja, …). Jednak zawsze potem słyszałem: No tak, wiem że masz problemy, ale …… i tu wysuwał swoje problemy które wg jego odczucia zagłuszały moje. Mam tu na myśli iluzję zaprzeczeń, która idzie w parze z chorobą alkoholową. Ja jednak musiałem zmienić mieszkanie. Od śmierci ojca minął ponad rok, a On ciągle żył myślami, że mieszkanie po naszych rodzicach powinno być jego,bo ja otrzymałem studia.
Ja kierowałem się zupełnie czymś innym. Jak przyjechał do mnie na Wielkanoc (mówię o roku 2010), to powiedział, że stracił pracę i że mógłby mi pomóc przy remoncie mieszkania. Ja natomiast przeraziłem się tym nie na żarty. Ja pomyślałem o jego córce, o czynszu za mieszkanie w którym mieszkał, o jego długach. Jeszcze wtedy nie miałem pojęcia o jego stanie i o stopniu zaawansowania jego choroby. Dlatego poprosiłem go o powrót do jego domu i o szukanie pracy. Pamiętam, jak siedziałem w samochodzie i widziałem go w oknie autobusu, bo jechałem za nim i jak mi łzy leciały bo bałem się że widzę go ostatni raz, bo takie miałem przeczucie. Jednak zaczęło mi przeciągać się z remontem mieszkania, ludzie chcieli już wejść na moje stare mieszkanie i grunt zaczął palić mi się pod nogami. On czasami wysyłał mi SMS-y, że może mi pomóc w remoncie. W końcu zdecydowałem, że jeśli nie koliduje mu to z szukaniem pracy (mówił wtedy, że poskładał papiery i czeka na telefon), to przyjmę jego propozycję pomocy. I tu zaczęły się schody. Mnie cisnęli klienci a on zaczął nagle unikać przyjazdu. Byłem zdruzgotany. Czułem, że nie wyrobię się. Końcu po moich błaganiach przyjechał, ale w jakim stanie. To mnie dobiło. Przeraził mnie jego stan. W tajemnicy poszedłem i poprosiłem o przedłużenie o miesiąc oddanie kluczyków (zgodzili się, ale nie za darmo). Koniec końców namówiłem go na detox i terapię. Wiedziałem wcześniej o części jego długów (łącznie ok. 20000), no i sam martwiłem się o swoje finanse, bo remont mieszkania kosztował dużo więcej niż przewidzieliśmy. Zacząłem rozmawiać z nim o sprzedaży mieszkania rodziców. Czułem się odpowiedzialny za to, aby pomóc mu spłacić jego długi. Myślałem tak: Ja potrzebuję min. 60000 zł. on potrzebuje ok. 60000 zł na kupno 2-go mieszkania + 20000 zł dług + 5000 zł to co ukrył (bo założyłem że coś przede mną ukrył). Zaokrągliłem to w górę i wyszło 90000 zł. Z mojego rozeznania wiedziałem, że będziemy mieli farta, jak sprzedamy mieszkanie za 160000 zł, za to realna jest kwota 150000 zł. I tak zaproponowałem, że On weźmie 90000 a ja 60000. Pamiętam również znowu ukłucie zawodu i poczucie bycia gorszym od niego, bo przyjął, że taki podział to rzecz normalna. Szybko jednak zgryzłem to w sobie, bo On miałeś poważny problem (długi, uzależnienie) a mi wystarczy 60000 na pokrycie dużej części długu.
Rodzina sama z siebie zaangażowała się w pomoc przy sprzedaży mieszkania. Rozwiesiłem ogłoszenia, zamieściłem ogłoszenie w Internecie. Odnosiłem również wrażenie, że bratu też zaczęło zależeć na sprzedaży. To On znalazł klienta. Po wielu perypetiach doszło do spotkania i podpisania umowy. Wzięliśmy zadatek, którym jednak nie podzieliliśmy się, a który znowu poszedł na długi brata. Taka sprawa, jak ta, była dla mnie tak drobna, że wstępnie nie wziąłem jej nawet pod uwagę. Ale tak naprawdę znowu poczułem się gorszy od brata i , o zgrozo, chyba to akceptowałem. To ciągłe zaniżone poczucie własnej wartości. On tą moją ranę rozdrapywał, bo cały czas myślał, reszta pieniędzy z zadatku (300zł) jest jego. A były bieżące opłaty czynszowe. W tym okresie była liczna wymiana SMS-ów między nami – naliczyłem ich ponad 100 i cały czas musiałem bronić się, uzmysławiać mu, że też nie mam kasy. Brat nie przyjmował tego jednak. Tylko chciał i czekał. Ale na co? Jak przyjeżdżałem do niego do szpitala, to zawsze miałem wrażanie, czeka na to co mu przywiozę a nie na mnie. Równie dobrze mogłem zostawić paczkę u pielęgniarek. A mnie to bolało. Nie miałem za co robić mu zakupów, denerwowało mnie, że tak lekko wydaje pieniądze z zasiłku. Nie wiem, jak brat odbierał moje przyjazdy, bo mi tego nie mówił, a ja nie jestem jasnowidzem, ale ja czułem się niepotrzebny. Słabłem psychicznie. Nie cieszył mnie ani wyjazd z rodziną na wieś, ani moje kochane dzieciaczki. Nic. Czułem tylko wielką odpowiedzialność za brata. Bałem się że go stracę, że umrze. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
Wróciłem ze wsi, On już porządnie cisnął mnie o kasę (te pamiętne 300zł), a tu nagle kolejne nieszczęście. Synek (jedno z bliźniąt) połknął baterię. Świat zawalił się pode mną, bo wiedziałem, że go nie dopilnowałem. Potem szybki wyjazd do szpitala, prześwietlenie – i prawie wyrok: bateria jest w żołądku. Lekarze informują mnie że jak bateria wyleje się, to w najlepszym wypadku może zostać bardzo poważnie i nieodwracalnie uszkodzony przewód pokarmowy z żołądkiem włącznie, a w najgorszym ….
Ale brata interesowały inne rzeczy.Tu przytoczę nasze SMS-y, bo one oddadzą najlepiej to wszystko.

Brat:

Będziesz dziś u mnie. Jak tam Twój synek

JA:

Będę dziś z Karolem i tylko z Nim, jest ciągle na obserwacji w szpitalu. Jak będę wiedział cos konkretnego to dam Ci znać.

Brat:

A jak bym podjechał do Twojej żony to dałaby mi 100 zl lub 150zl.

JA:

Bracie, mamy teraz DUZO poważniejsze problemy niż Twoje papierosy! Daj jej dziś spokój, lepiej odwiedź babcie i z Nią pogadaj. W tym tygodniu będziemy podpisywali umowę, bo dostałem sygnał, aby załatwiać papiery, wiec będziesz miał kasę. Ja się do Ciebie odezwę. Narka. 

Brat:

Dla Ciebie papierosy to żaden problem. Wiem ze masz inne rzeczy na głowie, ale ja tez mam i powinieneś to uszanować. Podpiszemy umowę w poniedziałek a do tego czasu ja będę wkurzony jak cholera, bo nie mam co palić. Musze Ciebie prosić o moje pieniądze. Nie rób tak. Palę i co mam zrobić. Żebrać na oddziale. I tak już chcę wyjść na lewo do Was ze szpitala żeby nie robić Wam problemu.

JA:

Umowe podpiszemy pod koniec tygodnia - to po pierwsze. Zadatek 5000 powinien być podzielony po połowie, to ja poszedłem Ci na rękę i dałem Ci 4700 - to po drugie. „Twoje” 300 zł trzymam na czynsz za sierpień - to po trzecie. Jak teraz chcesz kasę to poproś babcię. Do piątku oddasz. Nie masz podstaw, aby mnie się czepiać i nie męcz mnie teraz bo mam poważniejsze problemy.

Brat:

Było nie gadać że te 300 zł to moja kasa. Ale Ok poradzę sobie. A ten fakt zapamiętam..

JA:

Nie musze tego robić, ale Ci wytłumaczę: żeby Dostać zaświadczenie z ADM to trzeba zapłacić za sierpień. 300zl to i tak za mało. Będę musiał dołożyć 70zl ze swoich. Nie niej pretensji, bo prosiłem Cię abyś wziął zaświadczenie w lipcu. Wtedy miałbyś do dyspozycji te 300zl. Miej pretensje do siebie. Ja zajadę do Ciebie może dopiero jutro. W tej chwili myślę TYLKO o Karolku. Cześć.
 Ten ciągły strach o Karolka, o jego życie, a z drugiej strony mój brat.

Ja jednak tego samego dnia przyjechałem do niego i dałem mu 100zł. Nawet nie usłyszałem zwykłego „Dziękuję” . Coś jednak wtedy stało się ze mną. Byłem w ogromnym szoku. Myślałem wtedy: Moje dziecko otarło się o śmierć, a On pisze że powinienem uszanować jego problemy. Moje malutkie niewinne dziecko było wtedy 100, 1000-razy ważniejsze niż Jego papierosy. Dotarłem do swojego przysłowiowego „dna”. Troska i strach o synka zwyciężył z poczuciem odpowiedzialności za Brata. Wtedy – a było to 1-go sierpnia – dotarło do mnie, że sam potrzebuję pomocy, bo to mnie przerosło i nie wiem już jak mu pomóc. Można to moje samopoczucie opisać tak, iż w moim sercu powstała zadra, która zaczęła krwawić i nie mogłem tego krwawienia zatamować. Postanowiłem wtedy poprosić o pomoc. Przedzwoniłem następnego dnia do ośrodka zajmującego się uzależnieniami i tam – po krótkim wywiadzie – umówiłem się na spotkanie dnia na godz. 14-tą. Z wielką obawą, ale i nadzieją wszedłem do Poradni i spotkałem się z psychologiem. W ciągu tych 45 min. dosłownie przejrzałem na oczy. Od razu wyleczono mnie z jednej rzeczy – że nie jestem odpowiedzialny za Brata. Tam mi uzmysłowiono rzeczy oczywiste, że jest dorosły, że jest w pełni odpowiedzialny za swoje czyny, za zadłużenie mieszkania, za inne zadłużenia w bankach, itp. Tam dowiedziałem się, że popełnię poważny błąd, jeśli pomogę Mu spłacić zadłużenie oddając Mu 30 000 zł więcej ze sprzedaży mieszkania po rodzicach, bo znowu nie odczuje skutków swojego wcześniejszego postępowania. Tego dnia – 10.08.2010r - podjąłem decyzję, aby spadek podzielić po połowie. 10-go sierpnia załatwiłem Mu również zasiłek. Gdyby nie ja, nie dostałby wtedy kasy z Urzędu Pracy. Oczywiście terapię kontynuowałem. Powoli wracałem do normalnego stanu. Nastąpił u mnie proces leczenia. Umowę sprzedaży podpisaliśmy 2-go września. Po otrzymaniu pieniędzy brat poszedł "w Tango", i mało brakowało a zapiłby się. W połowie września trafił na odtrucie do szpitala a od października trafił do Ośrodka zamknietego, gdzie przebywa do dnia dzisiejszego. Oczywiście nadal uważa, że go okradłem, bo podzieliłem kasę po połowie (brat przypisywał sobie prawo do duzo większej części). Zerwał ze mną kontakt. Ja to zaakceptowałem. Nie był w stanie zaakceptować powodów, dla których podjąłem decyzję o podziale spadku – pół na pół – ale prawda jest taka, że brat i ja jesteśmy tak samo synami naszych rodziców. Owszem, On ma dużo większe teraz problemy, ale ja się do nich nie przyczyniłem. Ja nie czuję się gorszym synem od brata.

Pod koniec września dostałem informację, że rusza grupa DDA (do tej pory miałem indywidualne spotkania).

Terapia, której się poddałem, zaczęła dopiero mi wszystko układać w głowie, wyjaśniać, m in. co to jest wspóluzależnienie. Ja byłem takim współuzależnionym, takim pomagierem, który chronił brata, na ile to możliwe, przed konsekwencjami jego picia, ułatwiając mu unikanie odpowiedzialności.

A On to wykorzystywał.

Na terapii dowiedziałem się, iż pomagierzy są w gruncie rzeczy bardzo podobni do ludzi uzależnionych, tzn uzależniają się od pomagania mu, tak samo jak on uzależnia się od ich pomocy. Jest to obopólne wiązanie. Chore wiązanie.

Problem mój polegał na tym, że tego nie dostrzegałem, nie dostrzegałem żadnej manipulacji.

Poza tym ja Brata pamiętałem z jego najlepszego okresu i nie chciało mi się pomieścić w głowie, ze sam mógł się do „tego" doprowadzić. Widziałem tragedię rodziców, a jednocześnie „kupowałem”jego opowieści o złej żonie, pechu w pracy, itp. Postrzegałem brata jako ofiarę jakichś zewnętrznych okoliczności, współczułem mu i solidaryzowałem się z nim, wysłuchując niekończących się wynurzeń i żalów. Wierzyłem, że jeśli już pije, to miał powody. Pomagałem mu, bo w biedzie trzeba pomoc...

Ktoś pewnie może zapytać, czy jest sens pomagać alkoholikowi? 
O tym będę pisał w swoich postach ...